Sunday 26 January 2014

Moje życie. Część 2: Dzieciństwo



Na świat przyszłam nad Wisłą, w szpitalu położniczym przy ulicy Karowej na warszawskim Powiślu, gdzie biegały karaluchy, a wątpliwy aromat ścieków dawał znać o sobie z pełną mocą.

Tak się składa, że po drugiej stronie ulicy jest już rzeka, a nad rzeką, akurat mniej więcej na wysokości szpitala, były rury odprowadzające ścieki wprost do Wisły.
Z racji tego iż była to końcówka upalnego lipca, okna stały otworem, i wszelakie powiewy przynosiły wiślany zapach.


Pamięć moja sięga najdalej do wieku około lat dwóch, kiedy to leżałam na podłodze obejmując za szyję naszą Arwę, mieszańca owczarka niemieckiego i szkockiego.

Później, gdy miałam cztery lata, pamiętam "wakacje w siodle" gdzieś na Mazurach, prawdopodobnie były to Kadyny, wraz z mamą i babcią, które jeździły konno, i siostrą babci, "ciocią Alą", czyli Aliną, która jeździła wyłącznie bryczką albowiem ze względu na sztywną prawą nogę, jazda konna byłaby zgoła niemożłiwa.

Notabene Alina nogę złamała będąc pacholęciem czteroletnim, gdy spadła ze schodów, noga zrosła się źle - medycyna nie stała na wysokim poziomie w 1915 roku.
Nie przeszkadzało to Alinie prowadzić samochodu, zwykłego malucha, bynajmniej nie przystosowanego, oraz podróżować po świecie i kraju.


Już wówczas miałam niejaką obsesję na punkcie kopytnych, nie wiem skąd się wzięła, prawdopodobnie - jak to dawny Polak sarmata się rodził, urodziłam się z nogą w strzemieniu. Może wpływ miała krew po litewskich przodkach, kto wie?... W każdym razie uwielbienie koni wzięło się jakby znikąd, a dopiero później dowiedziałam się, że moja mama trenowała skoki na Legii pod okiem mistrza Kowalczyka a pod okiem drugiego mistrza, Babireckiego, uprawiała woltyżerkę...

Wakacje w hotelu "Pod Koniem" pamiętam całkiem dobrze, bo i pies Remi był z nami (Arwa już wówczas nie żyła), i na jakimś spacerze Remi znalazł coś, co moja mama określiła jako "padlina" - nauczyłam się nowego słowa, choć już wtedy umiałam czytać.

W każdą zimę jeżdziłyśmy również w góry, najczęściej do Bukowiny Tatrzańskiej.

Babcia moja, która mną zawładnęła, polonistka, z szaleństwem w oku uczyła mnie alfabetu od wczesnego dzieciństwa, namalowawszy duże, drukowane litery na kawałkach kartonu. W efekcie, będąc pacholęciem czteroletnim, czytałam sonety Mickiewicza ze starej, grubej książki o czerwonej okładce i złotych literach, która ostała się z zawieruchy wojennej, wydana jeszcze w XIX wieku.
Szczególnie upodobałam sobie "Śmierć pułkownika", i wiersz ten recytowałam z pamięci. Podobała mi się widocznie silna kobieta, Emilia Plater!...
 

Babcia miała jeszcze inną obsesję: usiłowała zrobić ze mnie... damę. Miałam lekcje pianina ze straszną, surową, przedwojenną nauczycielką przy ulicy Profesorskiej. Miałam przychodzącego nauczyciela języka francuskiego. Nauczyciel, jak pamiętam, zaproponował niesmiało w którymś momencie, czy można spróbować z komiksami, żeby ułatwić dziecku naukę? Biedny nie wiedział, że moja babcia komiksów wręcz nienawidzi!...

Chyba próby zrobienia ze mnie damy zeszły na niczym, albowiem nie przypominam sobie, żeby nauki trwały przez dłuższy czas.

Pamiętam natomiast regularne wizyty w Filharmonii Narodowej oraz w muzeach; upodobałam sobie szczególnie Muzeum Narodowe które znajdowało się kilka minut od domu, a w nim - rzeźbę Atlasa, unoszącego kulę ziemską na karku.

Miałam też zajęcia w Pałacu Kultury i Nauki, plastykę i inne, marzyłam o tym aby zostać aktorką, ale aktorka to przecież zawód nie dla damy, więc nie dane było mi pójść na jakiekolwiek zajęcia.
Notabene aktora też w rodzinie mieliśmy, Olgierda Skirgiełło-Jacewicza, który zmarł kilkanaście lat temu, a i gościem w teatrze bywałam częstym (już nie wspominając opery...), często w Adekwatnym, gdzie działała przyjaciółka babci, Magda Teresa Wójcik...

No ale przecież dama aktorką być nie może...

Od kiedy pamiętam, miałam wręcz przez babcię wbijane do głowy i przypominane na każdym kroku, że nie wolno mi przynieść wstydu rodzinie i okryć nazwiska hańbą.

Uwielbiałam czytać książki, "W pustyni i w puszczy" przeczytałam kilka razy i moja niesamowita wyobraźnia pozwoliła mi żyć wewnątrz baobabu, jak Staś i Nel. Bawiłam się sama, nie miałam przyjaciół, i chociaż przedszkole było na parterze czteropiętrowego bloku w którym mieszkaliśmy, babcia była przedszkolom przeciwna.
Siedziałam więc na balkonie na czwartym piętrze, gapiąc się w dół na dzieci bawiące się na podwórku przedszkolnym i tak bardzo chciałam do nich dołączyć!...
Nic z tego.
Oprócz sporadycznych kontaktów na wakacjach, nie miałam kontaktu z rówieśnikami.

Co roku też babcia pakowała mnie w samolot i zabierała do Bułgarii na dwa tygodnie, "po słońce", przy okazji robiąc drobny handelek kremami nivea, okularami słonecznymi i biżuterią z jablonexu.
Pamiętam piekarnię, gdzie sprzedawano znakomity, gorący chleb i zsiadłe mleko w słoikach.

Poszłam do podstawówki, gdzie nie potrafiłam nawiązać kontaktu z rówiesnikami, byłam odszczepieńcem - i tak zostało mi właściwie na całe życie.

Później była druga podstawówka, od połowy trzeciej klasy, gdzie przeniosła mnie babcia za plecami mamy, podrabiając jej podpis.
W czwartej klasie na pierwszej lekcji historii nauczycielka, p.Krajewska spytała mnie, a właściwie stwierdziła, że to litewskie nazwisko i że jesteśmy skoligaceni z Jagiełłą. Na biologii natomiast p.Oponowicz zapytała, czy jestem krewną prof. Aliny Skirgiełło, albowiem u niej zdawała magisterkę?
Wzmianki takie uważałam za coś zupełnie normalnego.

Babcia, jak nadmieniłam zawładnęła mną, ponieważ kiedyś wróżka powiedziała jej, że będzie miała "trzy gwiazdeczki" - a ona urodziła tylko syna i córkę, więc pierworodna wnuczka musiała być tą "trzecią gwiazdeczką"!

Posiadała babcia działkę pracowniczą w Warszawie przy ul.Sobieskiego. Na działce spędzałam więc z babcią i "ciocią Alą" sporo czasu, od kiedy pamiętam siałam nasionka i dbałam o sadzonki. Najwięcej nauczyła mnie Alina, profesor biologii, a ja bardzo lubiłam "grzebanie się" w ziemi i ogrodnictwo.

Latem babcia budziła mnie wcześnie, aby pierwszym autobusem, odchodzącym z ul.Nowy Świat tuż po godzinie piątej rano, udać się na działkę i wykorzystać cały dzień.

Jeździłam też oczywiście konno, najpierw w Ludowym Klubie Jeździeckim w Pyrach a następnie w klubie TKKF w Zaborowie, gdzie mym nauczycielem był niezapomniany mjr Ludwik Ferenstein, "Pan Major".

Spotkanie z Wyścigami zbliżało się coraz większymi krokami...

wakacje na Mazurach, od lewej na koniach babcia, ja i mama

Olgierd Skirgiełło-Jacewicz
Arwa, najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa

ciąg dalszy nastąpi...

18 comments:

  1. Uwielbiam Cie czytac:) Zmartwilam sie nie na zarty, kilka dni temu, ze to koniec opowiesci... Na szczescie tak sie nie stalo:) Pisz, pisz Kamphoro, a pozniej wydaj ksiazke:) Trzymam mocno za Ciebie kciuki i Twoj szybki i szczesliwy powrot do kraju:) Niech Ci sie wiedzie! - czytelniczka od wielu m-cy, tylko cicha;) K.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Końca raczej nie będzie... a przynajmniej nie za prędko ;) Będę pisać, zastanowię się nad książką i dziekuję :) Bardzo miłe są komentarze szczególnie od tych cichych Czytelników, albowiem zawsze stanowią niespodziankę :)

      Delete
  2. Fajne te Twoje wspomnienia. U mnie ciągoty ku koniom są dla wszystkich zagadką. Do 3 pokolenia nikt nie miał z nimi do czynienia. Dopiero moja pra pra babka ze strony Mamy. Była pruską hrabianką z małym majątkiem, mieli konie wiec może dopiero tyle lat musiało upłynąć, żeby geny dały znać o sobie :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. U mnie to musi być mocno we krwi, za sprawą wielu przodków :)

      Delete
  3. U mnie było odwrotnie...tzn. z gromadą rówieśników u boku, przez których, niejednokrotnie, cięgi zbierałam :))))

    ReplyDelete
  4. Oj Aldona, przeczytałam z zaciekawieniem kilka wpisów wstecz - rewelacja !!!
    Pamiętaj zaklepuje pierwszy egzemplarz książki z Twoim podpisem :)
    Ja miałam dzieciństwo trochę spokojniejsze - z grupą rówieśników , a zabawy do dzisiaj pamiętam :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Jak mnie będzie stać na pracowników, to przestanę przewalać gnój i zajmę się pracą literacką :) Nie wiem co prawda, kiedy to nastąpi ;)

      Delete
  5. Jejku jaka piękna historia :)
    R.

    ReplyDelete
  6. Cicha wielbicielka - emerytka z Beskidu Niskiego serdecznie pozdrawia .Czytam z wielką radością ,na książkę już się zapisuję - 4 egz. zamawiam :)
    Jak dobrze, że doczekałam internetowych czasów!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Pozdrawiam, nad książką faktycznie będę musiała w końcu usiąść... :)

      Delete
  7. Czytam z radością wielką Twe wspomnienia i dochodzę do wniosku, że nasze ścieżki musiały się skrzyżować w którymś momencie.
    W Pyrach poznałam swoją pierwszą kobyłę, spędzałam tam stanowczo za dużo czasu według mojej rodzicielki. Zaowocowało to zakazem jazd i ukradkowymi w związku z tym wizytami na Służewcu.
    Potem znowu Pyry-prawie do ich końca. I do końca życia z Wizytą.
    Życie się plecie, ścieżki ludzkie przecinają się tyle razy.
    A my nawet o tym nie wiemy.
    Pozdrawiam
    Monika

    ReplyDelete
    Replies
    1. Przypomina mi się imię Wizyta, ale ona była chyba "po drugiej stronie", czyli w Białym Koniu? O ile dobrze nazwę pamiętam.
      Świat jest mniejszy, niż komukolwiek by się wydawało...

      pozdrawiam
      A.

      Delete
    2. Nie, w Pyrach.
      Biały Koń był dwa przystanki dalej.
      Była Wizyta, Baszko, Dżonka, Orlik-siwy złośliwiec, Bej, Fagot, Daflesz i Tornado na przeciwko Wizyty:)

      Delete
    3. Z moich czasów oprócz Wizyty pamietam nieco inne konie, srokatego Apacza, Licznika, Barta, Dionizosa, który wywalał język, ogiera małopolskiego Wamipra, folblutkę Sasankę która na Służewcu nie chciała wejść do maszyny startowej i wylądowała w Pyrach :) Jeszcze był prywatny Duet po Kadyksie, folblut własności dziadka mojej koleżanki, oraz ogromny wielkopolski ogier, kasztan Barnaba :)

      Delete
    4. Faktycznie, potem były te konie. Pamiętam je. Ja niedługo po zmianie właścicieli zmieniłam stajnię. Zbyt różniło się nasze pojęcie o końskim dobrostanie:)

      Delete
    5. Tak, w części stanowiskowej konie stały na dość wysokim materacu ;)

      W każdym razie długo nie potrwało, chyba w 1987 roku wszystkie konie pojechały do Włoch, a stajnia opustoszała.

      Delete
  8. pięknie...czekam

    http://leptir-visanna6.blogspot.com/

    ReplyDelete
  9. Piękny jest ten wiersz "Śmierć pułkownika".Cieszę się ,że w Warszawie jest ulica dzielnej Litwinki.Ja na pamięć umiem "Pani Twardowska" nie wiem jak to się stało,ale przeczytałam,go raz czy dwa i od razu na pamięć.Chociaż inne wiersze z trudem "właziły" do czerepu.
    Staram się od tamtego czasu nie być jak ta p.Twardowska,(chociaż moje nazwisko też kończy się na "owska") i dziękuję
    Mickiewiczowi za tak kapitalny wiersz.
    Pozdr.M

    ReplyDelete

Note: only a member of this blog may post a comment.