Friday 10 January 2014

Część 3. Kamphora bierze rozwód i spada z konia

Przy wczorajszym poście zapomniałam dodać, że na moim wniosku o zasiłek wypadkowy żona trenera zmieniła datę, jaką wpisałam - podejrzewam że z powodu, iż w księdze wypadków, obowiązkowej w każdej stajni, była czysta, niezapisana kartka... Tak samo później dowiedziałam się, jak to jeden z (byłych wówczas) pracowników miał wywrotkę z koniem, który podczas galopu wpadł kopytem w jamę króliczą, w wyniku czego stracił przytomność.
Co zrobiłby pracodawca w takiej sytuacji? Odpowiedź sama się nasuwa, oczywiście że wezwałby karetkę pogotowia.
Ale nie mój drogi boss. Podjechali na tor vanem, wrzucili nieprzytomnego na pakę i zawieźli do kantyny - tej samej, gdzie ja parę miesięcy później zwijałam się z bólu.

Człowiek miał dużo, dużo szczęścia, wyszedł cało bez połamanego kręgosłupa i paraliżu. Później pracował jako taksówkarz, dał sobie spokój z końmi.

W międzyczasie też zdążyłam być w Polsce i sfinalizować rozwód, który ciągnął się już siedem lat. Też tam szopki odchodziły niezłe, na przykład sędzinie zaczęła komórka dzwonić w torebce i ona tę komórkę wyciagała dość długo, wyciągnęła w końcu, a to była taka cegła przedpotopowa, samsung przeogromny, to ona pewnie w celu samoobrony nosiła, zeby komus nią w łeb przywalić w ciemnej uliczce - a może to tylko owej sędziny życzenie było pobożne, bo tylko jakiś desperat chciałby się na nią rzucić jeśli wziąć pod uwagę urodę... Uroda raczej pod Łysą Górę podchodziła, a i włoski pani sędzina czarne miała, i nos nieco haczykowaty...
W każdym razie rozwód dostałam, po wieloletnich utarczkach, musiałam najpierw kilka lat wstecz dostać sądowną separację bo idiota pan małżonek, pijak i damski bokser, twierdził że mnie kocha nad życie i rozwodu nigdy mi nie da.
No ale to już inna historia, też całkiem długa, więc na razie ograniczę się do tasiemca emigracyjnego, albowiem jak zauważyłam jestem dopiero w marnych początkach, więc saga z tego może jeszcze powstać...


Tak więc oddałam mieszkanie (moi sąsiedzi na pewno byli szczęśliwi, że Polacy się wynieśli) i ruszyliśmy na południe, pracować w stajni płotowej, która była w krajowej czołówce.

Z domu, który wynajęlismy, było jakieś 10-15 minut samochodem do stajni. Dom, stary szeregowy wiktoriański cottage, skrajny, i jak się okazało z racji tej skrajności, piekielnie zawilgocony. Obok mieszkali Czesi, z którymi przyszło nam pracować, bardzo fajni ludzie z którymi kontakt mam do dzisiaj.
W pracy do gnoju taczek nie było, lecz płachty, czyli mucksacks (dosłownie: worki na gnój). Rozkładało się taką płachtę w boksie, nakładało widłami gnój, zarzucało na plecy i szło do przyczepy, po schodkach, pozbyć się zawartości.
Co prawda z tym zarzucaniem to różnie było, na ogół prosiło się sąsiada obok żeby pomógł, bo płachty ciężkie były. Ganiało się rano w pocie czoła, biegiem prawie, dobrze jak ktoś miał konie w lepszej stajni które stały na papierze, ale konie z gorszej stajni (rekonwalescenci, młodzież) stały na słomie. W sumie mieliśmy po 3,4 konie przydzielone do roboty.
Pamiętam jedną Czeszkę, młodą, niską i chudą dziewczynę, jak niosła na plecach taką płachtę wypełnioną po brzegi gnojem to aż ja rzucało na boki, a spod płachty widać było tylko chude nogi, od kolan w dół.

W stajniach płotowych jest generalnie lepsza atmosfera niż w płaskich, nie ma zawiści, konkurencji i wbijania noza w plecy.
Mielismy durnego (i wrednego donosiciela) koniuszego, to wszyscy robiliśmy sobie z niego żarty i podpuszczalismy przy wieczornej robocie, a on latał jak głupi.
Trener przychodził rano do hali gdzie kłusowalismy i każdemu z osobna mówił "dzień dobry", po imieniu. Szanował ludzi. Co prawda potrafił zdrowo opierniczyć, "w locie", jak stał na górce pod która kentrowalismy, widział wszystko jak na dłoni i nieraz wydarł się na kogoś, a głos miał donośny, prawie tak donosny jak ja (przyznaję, że lepiej umiem ryknąć...). Ale jak ja raz jedyny dostałam opieprz to nie krzykiem i nie od bossa, ale juz po pracy asystent do mnie podszedł, poprosił mnie na bok i przepraszającym głosem powiedział że trener prosi, zebym nie odwijała bata pod samą górką tylko pukała konia po łopatce.

Jeszcze na początku, pierwszego dnia, dostałam do jazdy siwą, sześcioletnią klacz, która dopiero niedawno zaczęła pracować (konie stricte płotowe są zajeżdżane dopiero w wieku 4,5,6 lat). Po przejażdżce asystent powiedział do mnie, boss zdecydował że zostawimy cię na niej bo ona pod tobą idzie.
Później dowiedziałam się, że klacz ledwo co człapała się pod górkę wcześniej i nic a nic nie poprawiała.

Bardzo siwą lubiłam, pięknie kentrowała na górce, wyfitowała się i zaczęlismy robić co sobota galopy łeb w łeb z innymi końmi, "on the mile" ("na mili"), na trawiastym torze na szczycie pagórka.
Nie wiem co jest z wieloma Anglikami, oni się boją jeździć blisko siebie a ja nauczona na Służewcu przysuwałam się tak do drugiego konia, że brzęczały strzemiona, moje i jeźdźca obok, uderzając o siebie. A oni krzyczeli w panice, odsuń się!

W jakimś momencie trener kazał mi załozyć bungee, czyli gumowe wypinacze idące od popręgu do kółek wędzidła. Siwa nigdy nie zadzierała głowy i nie uważałam że sa jej potrzebne, ale z bosem się nie dyskutuje. Ostatecznie trener ma zawsze rację... nawet gdy jej nie ma.

Kiedys w sobotę robiliśmy galop, była gesta mgła. Ja na siwej od zewnętrznej, z prawej strony dwa konie (jeździlismy nie tylko dwójkami, ale trójkami i czwórkami). Szła pięknie, wyciagała się, nie musiałam ani jej wysyłac, ani dotknąć batem, złozyłam się, przytrzymywałam lekko cugle, a ona płynęła jak marzenie.
Tuz po minięciu celownika poczułam że coś się stało. Zdałam sobie sprawę że bungee pękły i wiszą gdzieś, ciągnąc się od popręgu. Zaczęłam zatrzymywać, delikatnie, żeby nie spłoszyć konia a pusliska miałam - oczywiście - zaledwie 20 centymatrów długosci, więc kazdy koński wyskok w bok mógł mnie wyekspediować w powietrze jak torpedę.
Kolega jadący obok, jeden z tych panikarzy Anglików, zauważył co się stało i wrzasnął: "Aldona, your bungee is broken!!!" ("Aldona twoje bungee jest pęknięte!!!"). Wrzasku przestraszyła się klacz, dała w lewo, mnie wytorpedowało w ułamku sekundy, no i mam nadzieję że Anglik był z siebie zadowolony.

Jako że była gesta mgła a koń siwy, duzo krzaków i zarosli a teren w sumie 500 hektarów, to znalezienie klaczy zabrało bossowi chyba dwie godziny, najpierw pojechałam z nim landroverem ale nie było szansy dojrzeć czegokolwiek a ja zaraz musiałam siodłać kolejnego konia, boss w końcu znalazł ją w lasku, wlazła gdzieś w krzaki i wyjść nie mogła, cała pokaleczona i zakrwawiona.
Po wyleczeniu chodziła jakis czas "pod dziewczynkami", czyli pod lekkimi, delikatnymi jeźdźcami, a po tygodniu wróciła do mnie.
Zapisana do bumpera, czyli wyścigu płaskiego dla koni płotowych, na debiut, podczas wielkiego festiwalu w Cheltenham.
Pobiegła w stawce chyba 25 koni, była dziewiąta. Boss przyszedł do nas na rampę kiedy ładowaliśmy konie na powrót do domu, nie robił tego normalnie, i do mnie kilka razy powiedział "I am very pleased, I am very pleased, good job Aldona" ("Jestem bardzo zadowolony, dobra robota, Aldona").
Ależ boss, mówię, gdyby dżokej bliżej siedział to może by się na piąte załapał! Nieważne, odparł trener, ona bardzo dobrze przebiegła.

Później okazało się, że siwej pękła przednia noga w tym wyścigu - i odeszła do domu.

pożegnanie z siwą

W międzyczasie, między pracą a pracą zaczęłam zajeżdżać Kamphorę, do której zabrałam się z pewną rezerwą znając jej charakterek (bardzo dominująca wobec innych koni), najpewniej odziedziczony po tatusiu i po dziadku, Green Desert. Ale zajeździć się dała bez żadnych wyskoków, co wróżyło juz na przyszłość: konie trudne do zajażdżki sa później bardzo dobre do jazdy, konie łatwe do zajażdżki - wręcz odwrotnie...

trzyletnia Kamphora



ciąg dalszy nastąpi...

17 comments:

  1. Kamphoro, czytam codziennie...może nie komentuję, ale czytam....i czekam na więcej :))

    Można by ciekawy scenariusz do filmu napisać :)

    Ściskam i pozdrawiam :))

    ReplyDelete
  2. Bardzo ciekawe i swietnie sie czyta - czekam z niecierpliwoscia na ciag dalszy.
    Pozdrawiam Cie serdecznie

    ReplyDelete
  3. Ciekawe bardzo, prosze napisz co to znaczy ze Siwa odeszła do domu?

    ReplyDelete
  4. Aldona ja od początku ( jak trafiłam na Twój blog ) wiedziałam, ze Ty baba z jajami jesteś, a tymi wpisami utwierdziłaś mnie w tym przekonaniu.
    Świetnie sie czyta, pisz dalej co Cie spotkało bo zżera mnie ciekawość.
    PS tego szpitala z Hindusami to baardzo współczuje.
    Narkoza to masakra - obudzić się z taką lufą, a tu jeszcze z łózka zdzierają - znam ten ból

    ReplyDelete
    Replies
    1. Oni nie zdzierali z łóżka, oni mnie trzymali żebym nie zlazła...

      Delete
    2. a mnie po cesarskim cięciu dosłownie zdarli z łózka, żeby nie było zagrożenia zakrzepami

      Delete
  5. Bardzo fajnie się czyta.Ale nie rozumiem,że Siwej pękła przednia noga w wyścigu i co się stało z tą nogą zagoiła się?
    Naprawdę świetny scenariusz na film.Dla dorosłych i dla młodzieży.Był kiedyś rosyjski film o psie ,który miał na imię Bim.
    Wszyscy żeśmy płakali.
    Pozdrawiam i czekam na cdn.M

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nie wiem co się stało, klacz odeszła z treningu.

      Delete
  6. Również czytam z zaciekawieniem i czekam na dalszy ciąg :)

    ReplyDelete
  7. Aldona, to wszystko ciekawe, naprawdę. Ale teraz o dniu jutrzejszym: przywiąż wszystko, co się da! Zbliża się do Wysp prawdziwy huragan, o wiele silniejszy, niż dotychczasowe wiatry. Jedyna nadzieja, że osłabnie trochę, zanim dojdzie. Zresztą sprawdź sama na earth wind map.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Widziałam, dzięki. Oby osłabł, my na szczęście siedzimy w takiej niecce, że mimo tego iz wśród pól to nie wieje tak bardzo jak gdzie indziej.

      Delete
  8. Nie zaglądałem do bloggera przez mienione kilka dni, a tu taka historia, że aż nie sposób oderwać się od czytania. Wszystko co piszesz jest bardzo ciekawe i poruszające, nie zarabiasz lekko na chleb, jestem pełen podziwu dla Ciebie, masz niezłomny charakter. Jestem przekonany, że niezależnie od tego czy wrócisz do Polski (co na pewno się stanie), czy zostałabyś na emigracji to wszędzie sobie dobrze poradzisz.
    Czekam na ciąg dalszy opowieści i pozdrawiam serdecznie,
    Tomek.

    ReplyDelete
  9. ja to bym na Twoim miejscu nie pedzila tak z ta historia, dopracowala, zrobila slowniczek :-) ( np. stajnia płotowa,stajnia płaska) i wydala arcyciekawa ksiazke o konnej emigracji - czytam z wypiekami na licach mych :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Na razie muszę pędzić bo mnie gonią, a poza tym duzo zapomniałam z tego co się wydarzyło :)

      Delete

Note: only a member of this blog may post a comment.