Jak zapowiedziałam wczoraj, z udziałem kolegów rozpoczynamy serię wspomnień z warszawskiego toru wyscigów konnych.
Oddaję głos Waldiemu, który od wielu lat jest związany ze Służewcem jako własciciel koni wyścigowych, oraz Tomkowi, byłemu dzokejowi.
"Z obecnym trenerem, Januszem Kozłowskim siedzialem w
2 klasie podstawowki w jednej lawce.
Zazwyczaj
na klasowkach obydwie kartki byly puste, wiec kto od kogo ściągał, zgadnijcie?
Chodzila
z nami również Krysia Pulc i Basia Chądzynska, obecna żona Czarka kowala - to
od nich sie sciągało.
Oprocz
tego chodzil Melu i Kazik Grzanka, który bardzo lubił 2 klasę, chodzil do niej
trzeci rok; od niego sie nie ściągalo, mimo że byl doświadczony – jakoś nie
mielismy przekonania co do jego wiedzy.
Na pętli
była budka z piwem, Kazik wygladal powaznie więc właściciel, niejaki Łapka,
sprzedawal mu piwo - dla siebie brał duze, a mnie i Jankowi po malym.
Wtedy
jakos nie bylo okreslenia „nieletni”, a Łapka nie wyczuwal chyba wieku albo
olewał, bo kar wtedy nie bylo.
Najlepsze
jaja odchodzily na matmie, kiedy zastępstwo mial niejaki emerytowany gość z
wyscigów, Lucio Kazala. Melu w ostatniej lawce palil papierosy, a my rzucalismy
w Lucia kredą, Lucio jakby tego nie widzial albo nie chciał widzieć, byl
calkiem stary i calkiem lysy.
Moje
zetknięcie z wyścigami zbliżało się coraz większymi krokami.
Byl rok 1964 lub 65, o wyscigach wiedzialem juz
wiele z opowiadan kolegow ze szkolnej lawy - bardzo chcialem tam iść, ale bylem
zalezny od ojca.
Pewnego dnia, a byl to czerwiec, w tajemnicy przed
matką powiedzial mi ojciec, że w niedzielę jedziemy na wyscigi!
Bylem tak szczęśliwy, że w nocy spac nie moglem i przyszedl nareszcie ten długo wyczekiwany dzień: była to niedziela, ubraliśmy sie odświętnie po czym udaliśmy się na Dworzec Południowy, ponieważ stamtąd kursowal autobus, który wozil milosnikow wyścigów na konie - kiedy podjechał, ledwo się zmiescilismy do środka, takie wtedy chodzily tlumy na wyscigi. Autobus „W” kursowal często i zawsze byl pelny.
Kiedy podjechalismy, stanęliśmy w długiej kolejce po bilety wstępu i program zwykly „świerszczyk”- czarno-bialy. Zaopatrzeni w powyższe nieśmialo weszlismy na trybunę środkową; dzis jest nieczynna, wtedy najbardziej oblegana. Miała swoj klimat, ale o tym napiszę później.
Bylem tak szczęśliwy, że w nocy spac nie moglem i przyszedl nareszcie ten długo wyczekiwany dzień: była to niedziela, ubraliśmy sie odświętnie po czym udaliśmy się na Dworzec Południowy, ponieważ stamtąd kursowal autobus, który wozil milosnikow wyścigów na konie - kiedy podjechał, ledwo się zmiescilismy do środka, takie wtedy chodzily tlumy na wyscigi. Autobus „W” kursowal często i zawsze byl pelny.
Kiedy podjechalismy, stanęliśmy w długiej kolejce po bilety wstępu i program zwykly „świerszczyk”- czarno-bialy. Zaopatrzeni w powyższe nieśmialo weszlismy na trybunę środkową; dzis jest nieczynna, wtedy najbardziej oblegana. Miała swoj klimat, ale o tym napiszę później.
Na trybunie spotkaliśmy ojca kolegów z pracy i
okolic. Jak sie później dowiedzialem, to pod ich wplywem ojciec wybral
mieszkanie na Słuzewcu.
Ojciec pracowal w budownictwie i dziś brzmi to jak
bajka, ale mieszkania wybierało się za dlugoletni staż pracy.
Od razu dołączylismy do ojca koleżków i poczuliśmy
się nieco pewniej, ale nawet nie mieliśmy pojęcia, jak i co grać! Biegało wtedy
dużo koni półkrwi, ale mnie podobał się na padoku jaden: Waldek. Biegaly wtedy
z nim Derka, Tarnopol - wiecej uczestników tej gonitwy niestety nie pamiętam.
Próbowałem ojca namowic na Waldka i udalo się, Waldek
wygral i wyscigi wziely nas pod swoja opiekę.
Z ciekawszych postaci środowiska wprowadzającego
pamietam niejakiego Franciszka fryzjera z Koła z nienagannym wąsikiem, w skórzanych, skrzypiących pantoflach na
obstalunek – był on ekspertem.
Był tez stolarz Józio, elektryk Grzesio i Zbyszek Truszkowski, chyba tez elektryk, późniejszy szwagier Tomka Dula.
Szła gonitwa przeszkodowa i ścigać się mialy konie
półkrwi, było kilku bitych faworytów, ale najmlodszy, Grzesiek od paru dni trąbił
im w pracy, ze bedzie porzadek Wandal – Vasal. Byly to zupelnie nie liczone
konie, wiec mieli z niego niezły ubaw, tak ze i on zwątpił.
Wyścig się zaczął, spadali jeźdźcy z koni jak
ulęgałki - zostal tylko Wandal i Vasal i te dwa ukonczyły jako jedyne! Wszyscy
byli wsciekli, a Grzeskowi po prostu skopali tyłek.
Tak to się zaczęło.
Dodam, iż wtedy zakład kosztował 2 zł a grało się z
góry, dwa, dołem, porządek i tripla od kazdej gonitwy. Dołem grali emeryci. Jak
nie bylo trafionej tripli, totalizator wypłacał duble w kazdej postaci."
(Waldi)
"Zacznę od
tego, że urodziłem się w samym środku Warszawy,w szpitalu wojskowym przy ulicy
Koszykowej. Wspominam o tym tylko dlatego, że będzie to miało znaczenie w dwóch
przypadkach, o ktorych napiszę w późniejszym czasie.
Dziadkowie
z obu stron pracowali i mieszkali w Warszawie, by potem przenieść się do domów
w niedalekiej odleglości od stolicy. U dziadków ze strony Taty, w Zalesiu
Dolnym zaraz za Piasecznem, mieszkałem przez prawie całą podstawówkę.
Szkołę
podstawową ukończyłem z bardzo dobrymi ocenami, ale bylem bardzo drobniutki (tylko
148cm) i jeszcze bardzo dziecinny, i nie miałem jeszcze sprecyzowanych
zainteresowań. W dalszej rodzinie Mamy mialem nauczyciela, ktory wykładał w
Technikum Elektrotechniczo-Mechanicznym im.Marcina Kasprzaka, na warszawskiej Woli.
Za namową rodziny trafilem do tej szkoly. Z perspektywy czasu wybór ten oceniam
bardzo źle, bo co tu dużo mówić, elektotechnika to nie byl mój konik i
specjalnie mnie nie interesowała, stąd i słabe wyniki w nauce. Wtedy jako mlodego
chlopaka, strasznie pociągalo mnie łapanie ryb -ale cóż, technikum wędkarskiego
wtedy w okolicach nie bylo, a szkoda. Chodzenie do technikum rownało się z
przeprowadzce do stolicy, do babci na Powislu, skąd trafiłem na wyścigi.
W szkole
nie szlo mi najlepiej, za to lubiłem przesiadywać w osśrodku sportowym Solec. Sport
lubilem od zawsze, świetnie gralem w piłkę nożną, pomimo tego, że był ze mnie taki
"karakan".
Na Solcu
dużo grałem w tenisa i sportowego badmindtona. Gdy juz czlowiek wyżył się fizycznie,
to można było pograc w bilarda, co prawda byl tylko taki z grzybkiem, ale jakie
gry tam odchodzily! Mozna bylo wygrćc i przegrać spore pieniądze. Bilard był
tylko jeden, a był bardzo oblegany i ciężko było się do niego dostac. Lubili na
nim pograć gluchoniemi, których przychodzila tam spora grupa, grali tez taksówkarze
wraz ze swoimi kolegami. Kto nie mógł dostać się do stołu, to czesto grywał w
karty, przewaznie gralo sie w derdę. W ośrodku tym poznałem pana Bohdana
Tomaszewskiego, tak, tego od Damisu, wtedy jeszcze prowadzil sklep ze sprzętem
radiowo-telewizyjnym na dawnej ulicy Świerczewskiego (obecnie Al.Solidarności,
przyp.A.S), blisko sądu.
.
W ośrodku
tym poznałem tez pana Trajdę, ktory startował w zawodach strzeleckich i jego
kolegę, nie pamiętam juz imienia, ale mial niezbyt ładną ksywke
"obwieś". Wlasnie ci dwaj panowie, sporo ze mną rozmawiali i widząc,
że jestem drobny i dość wysportowany, namowili mnie, abym spróbował swoich sił
na Słuzewcu. W marcu 1982 roku wsadzili mnie w samochód i zawieźli na Puławską
266.
W tamtym
czasie aby zacząć pracę, trzeba bylo najpierw zahaczyc o dzial Selekcyjno- Techniczny.
Szefem wtedy byl pan Tadeusz Milanowski, ze mna rozmawial pan Andrzej Szydlik
(zastępca kierownika, przyp.A.S.), ktory zapytał się, skąd jestem. Gdy padła
odpowiedź że z Warszawy, pan Andrzej sie zaśmial i wesoło powiedział, że raczej
nie mam czego tu szukac, bo do takiej pracy nadają sie tylko chlopcy ze wsi,
lub małych miejscowości, nauczeni pracy na roli, a "Warszawiacy"
bardzo szybko rezygnują. Zostałem jednak przyjęty, zaprowadzono mnie też do
dyrektora Jerzego Michałowicza, który, gdy obejrzal moje papiery powiedział, że
jeszcze nie widział osoby z tak wysokimi ocenami z podstawówki, która nie
skończyla żadnej szkoly o wyższym poziomie.
Zacząłem
pracę nomen omen 1 kwietnia w prima aprilis, na tak zwanym miesięcznym
przyuczeniu u byłego trenera pana Kusznieruka. Nauka odbywała się w tak zwanym
gospodarstwie, gdzie było parę starych, spokojnych koni na emeryturze, przy
ktorych uczylismy sie wszystko robic, i na ktorych jezdzilismy na padokach naprzeciwko
kapliczki. W tamtym okresie bylo ze mna na przyuczeniu jeszcze 4 chlopaków, z
ktorych dwóch z Radomia jakiś czas popracowało, a kolejnych dwoch - to byly
jakies straszne oszołomy. Podobno wcześniej pracowali w cyrku przy zwierzetach
i tam jezdźili na koniach. Gdy nasz nauczyciel dał im siodlo i poprosił, aby
zrobili z niego użytek, położyli je na konia w odwrotną stronę, śmiechu
mieliśmy co niemiara. Ci dwaj szybko dali sobie spokój i zrezygnowali.
Po
miesiącu pracy trafiłem do stajni trenera Dzięciny. W tamtym czasie w stajni
każdy znał swoje miejsce w szeregu, nie to co teraz, gdy mlody przyjdzie i chce
być na takich samych prawach, jak starsi stażem.
Nie
mialem w stajni lekko, może nie ze względu na chłopaków, ale trener tez nie darzyl
mnie sympatią, uważal mnie za warszawskiego cwaniaczka, a i jazda z początku
szła mi bardzo słabo. Jeszcze gorzej traktowal mnie "szeryf", czyli
koniuszy Józiek Diuwe, który zawsze musial znaleźć sobie kozła ofiarnego,
którego winil za wszystko zło, jakie stało się w stajni.
Trener
Dzięcina miał na torze swoje kółko, na którym konie stępowały, znajdowało się
ono obok szpalerów drzew, blisko dwóch najwyższych na torze roboczym płotow.
Jako że jeździec był ze mnie słaby dostałem do jazdy spokojnego konia, piękny
kasztan i dobry koń z niego był (zajął 3 miejsce w Wielkiej Warszawskiej),
nazywał się Seczuan, pamiętam nawet pochodzenie: po Antiqarian od Salamina. Był
co prawda ślepy na jedno oko, ale za to bardzo grzeczny. Mialem zacząć kenter
od 1200m po piachu w stronę budy (pomieszczenie, z którego obserwuje się
trening, przy wjeździe na tor treningowy, przyp.A.S.).. Ruszyłem i wypadła mi
noga ze strzemienia. Więcej niż pół koła próbowałem je złapać, ale bez skutku,
za to całkiem opadłem z sił i wyrzucilem druga nogę myśląc: będzie, co będzie!
No i było, w miejscu gdzie ruszylem, tam i spadłem, prosto twarzą w piach,
mówię Wam: koszmar! A ta bestia jak zobaczył, że spadlem, zatrzymał się, popatrzył
na mnie i spokojnie stępa poszedł do trenera na kółko, taka cwana z niego
bestia była..."
(Tomek)
![]() |
![]() |
tor treningowy, lata 80-te, widok z okolic tzw "budy" |
ciąg dalszy nastąpi...
...W międzyczasie, pomiędzy odcinkami wspomnień kolegów, będę wrzucać wspomnienia własne...począwszy od wczesnego dzieciństwa ;-)
Ja bym chciała wiedzieć wszystko. Nie jeździłam na Służewcu ale bardzo mnie interesuje.
ReplyDeleteWszystkiego się nie da ;-)
Deletejeszcze, jeszcze
ReplyDeleteWitaj Kamphoro :) Od niedawna czytam Twojego bloga i wsiąkłam w Twoje opowieści na dobre :))
ReplyDeleteChociaż nigdy z wyścigami nie miałam nic wspólnego, nawet konno nie jeżdżę. Jedynie moi dziadkowie kowalami byli ;)
Witaj Lido, cieszę się że podoba Ci się u mnie :))
DeleteKamphora, a czy mogłabyś dokonać porównania pomiędzy tym, co w Anglii, a tym, co w Polsce? Mam na myśli wyścigi konne. Nie mam zbyt wielkiego pojęcia o wyścigach, ale coś tam wiem. I ciekawi mnie jak Ty, jako osoba znająca się na temacie, to odbierasz. Wyścigom w Polsce zarzuca się siermiężność, nienowoczesność, a Służewiec jest traktowany jak skansen. Jak to jest w rzeczywistości?
ReplyDeleteTo jest zagadnienie dość skomplikowane. Po pierwsze są zakusy deweloperów już od dawna, właściwie od prywatyzacji toru 1 stycznia 1994 roku, na obszar Wyścigów - przecież to już niemal centrum miasta! Wszyscy żyją w niepewności do dnia jutrzejszego, albowiem coraz to wyskakują jakieś "kwiatki", tak jak ostatnio kolejny plan zagospodarowania.
DeleteNie powiedziałabym że Służewiec jest nienowoczesny, biega coraz więcej koni zakupionych roczniakami w Anglii i Irlandii, poziom hodowli zdecydowanie podnosi się a że Służewiec wygląda jak wygląda wewnątrz: to skutek wspomnianej przeze mnie niepewności. Przecież nie ma sensu wkładać w remont jeśli nie wiadomo co będzie za pół roku czy rok.
Szkoda, bo to był kiedyś najpiękniejszy tor Europy...
Pamiętam Seczuana,
ReplyDeleteMożna było na nim w kłusie pić herbatkę z filiżanki siedząc po turecku. Nosił tak mięciutko. Bajka.
Tomku, Ciebie też pamiętam-oboje byliśmy z Powiśla:)
Twoje wspomnienia obudziły wiele moich, tym bardziej że trzy tygodnie temu odwiedziłam stare kąty.
Wizualnie nic się nie zmieniło. I ludzie jadący na roboczy tacy sami jak kiedyś, hehe. Choć nie pamiętam żeby jawnie i dumnie z fajką w zębach się jeździło. No ale cóż, to ci z okolic szpitala, nie z naszych rejonów.
Kamphora, pisz więcej, zawsze z radością czytam, a dziś rodzina musiała kilka razy do mnie zagadać, nie słyszałam i nie widziałam pokoju, w którym siedzę. Byłam na roboczym, z tamtymi ludźmi, na tamtych koniach.
Pozdrawiam
Monika
Masz racje,z tymi paperosami,nie ladnie to wyglada i jest bardzo niebezpieczne.W tamtych czasow trener powiedzial prosze na koniu nie palic i nikt nie palil,a teraz robia co chca.No i z wygladu na glowach nastapily spore zmiany,kiedys jezdzilo sie w toczkach a zima w czapkach uszankach,teraz przewaznie w kaskach,do ktorych dopina sie nauszniki,i ewentualnie wklada sie termo czapeczki.
ReplyDeletePozdrawiam.