Friday 31 January 2014

Mój Służewiec. Część 5




Ibis zapowiadał się na świetnego trzylatka, klacze też. Pamiętam taki wyścig, spod lin oczywiście startowały. Było to 2200m, a więc prawdopodobnie nagroda  Iwna . Udział brały najlepsze konie rocznika: Ibis, Olint, Oltis i chyba Kadyks, lecz co do udziału Kadyksa mam pustkę w głowie. Sercem byłem z Ibisem Konie szykowały się do startu, krążyły na oczach kilkutysięcznej widowni nerwowo. Na Oltisie siedzial wówczas już weteran dżokejski M. Żuber. W pewnym momecie usłyszeliśmy świst kopyt, któryś wystrzelił z zadu bardzo mocno i trafił centralnie w kolano dżokeja Żubra.
Zapadła cisza. Pierwszy raz w życiu slyszałem, jak na oczach tłumu dorosly facet płacze.
Zawiało grozą. Nie było zmiany jeźdźca, Oltis został wycofany.  Żuber schodząc płakał. Trwała cisza.

Wyniku nie pamiętam, ale najprawdopodobniej wygrał Kadyks, ktory później zwyciężył w derby, drugi Ibis, trzeci chyba Ochar, tez z Iwna, od Otyki.

Należałoby teraz chronologicznie udać sie do okrąglaka, czyli baru na trybunie drugiej, w którym zawsze wrzało jak w ulu. Niekiedy, jak się człowiek przy kielichu zasiedział, wyścig oglądał z uchylonych wierzei baru. Bywali tam dosłownie wszyscy, którzy grali bądź nie, bez względu na zaangażowanie w grę. Specjalnością była golonka z wody, chrzan i oczywiście pieczywo. Do tego kwaśniak, czyli kwaszony ogórek. Ziemniaki bywały rzadko, ale kasza gryczana zawsze. Po piątym wyścigu golonki już nie było, były za to zrazy z kaszą lub pieczeń. Kolejki do żarcia były gigantyczne, bo i ludzi było mnóstwo. Kto dobrze popił, dobijał się browarem na ławce przed barem pod tują. Zawsze przyjemnie było wypić po lufce z Wojtkiem, Paluchem lub z Kaziem Banaszakiem.  Przychodził też często Zdzicho Czarnecki i Józio Kokosiński . W tym barze był klimat, jakiego dziś nigdzie na Służewcu już nie ma.
Jak kończyły się dania gorące, braliśmy się za nóżki lub tatar. Wielu graczy, chcących zmniejszyć sobie koszty, przychodziło z wlasną flaszeczką, a w bufecie brali popitkę, szklankę i szkopki. Chodzily też babcie z gorzalką, zawsze konspiracyjnie flaszka owinięta była gazetą.
Boże, jak to wszystko smakowało! Kończyło sie tatarkiem lub jajkiem w majonezie. W międzyczasie badaliśmy grę, chodząc po kasach stawialiśmy na ostatni gwizdek, czyli tuż przed zamknięciem kas. Wyniki wywieszane były na tablicy, wielkiej jak ekran w kinie Iluzjon, naprzeciw schodów wyjściowych z bufetu.  Wszystko bylo na swoim miejscu.
Nie wyrzekłem się gry pomimo wcześniejszych postanowień.  Żaba błota się nie wyrzeka!

Chciałbym jeszcze nadmienić dwa słowa o kamionce. Otóż kamionki były to betonowe ławy, ustawione wzdluż całej trybuny pod oknami hali. Służyły one jako ławki dla graczy, ale strasznie ciagnęło w tyłek od nich zimno, więc słuzyły jako przystanek między bufetem a miejscem zamieszkania graczy, którzy nadszarpnęli prawa fizyki i uzyskali nadmierne wartości przyciągania ziemskiego.  Aby odzyskać prawa grawitacji, drzemali po wyjściu z bufetu na owych kamionkach, niektórzy kilkukrotnie w ciągu jednego dnia wyścigowego. Po drzemce wracali do bufetu i wtedy dostawali od znajomych pytanie: ile kamionek dziś zaliczyłeś? Ci co zaliczali trzy, byli twardzielami.
Niech ktoś z ówczesnych bywalców bufetu z ręką na sercu oświadczy, że nigdy takowej nie zaliczył. 

Nikt w to nie uwierzy.

(Waldi)




U trenera Sałagaja spędzilem półtora roku, ale prawie całe dwa sezony. Trochę już miałem dość tego przenoszenia się z jednego pustostanu do następnego, i dlatego wróciliśmy do mieszkania z moją mamą na Ursynowie.

Kolejna stajnia i kolejne, zupełnie inne doświadczenia. Wszystko bylo całkowicie inne i do wszystkiego trzeba było sie przyzwyczajać od nowa. O ile u Bieleckiego paru piło, ale po kryjomu, aby trener się nie dowiedział, tak tu piła cała męska załoga. Często do godziny siódmej dwie flaszki były już obalone. Czasami i ja musiałem się napić dla towarzystwa, bo ciągłe odmawianie wyglądalo dosyć dziwnie. Teraz nie piję prawie wcale, kiedyś  tak między 25 a 35 rokiem życia zdarzało to sie trochę częściej, choć nigdy nie piłem dużo bo po prostu sie do tego nie nadawałem. Raz że głowy nie miałem zbyt mocnej, a dwa - po ostrzejszym piciu chorowałem przynajmiej dwa dni i w tym czasie do niczego się nie nadawałem. Do picia trzeba mieć zdrowie.
Znałem dwie osoby, akurat to byli trenerzy wyścigowi, którym po ostrym piciu wystarczyła godzina snu i wstawali, jakby nic przed godziną nie pili, i mogli walić od początku. Pamiętam po jakieś imprezce, która skończyła się koło wagi Henia Łątki (waga towarowa, przyp.A.S.), trochę wstawieni wsiadliśmy w trenerowego kremowego poloneza, żeby jechać do domu na Ursynów, bo mieszkaliśmy niedaleko od siebie. Jechaliśmy od strony "Baniochy" (sklep przy ul.Bartłomieja, odchodzącej z ul.Bokserskiej, przyp.A.S.) w stronę stacji benzynowej przy ulicy Puławskiej. Jadąc Aleją Wyścigową, mijając bramę wjazdową na wyścigi, trener nie wyrobił się na zakręcie i prawym reflektorem przywalił w latarnię. Wytrzeźwieliśmy w jednej chwili, dobrze że nic nikomu się nie stało.

Ci wszyscy starsi pracownicy to byli dobrzy jeźdźcy, ale po wypiciu często się chowali i migali od roboty. Często zły musiałem sam zasuwac i grabić maszyny. Iwan czyli Nochal również znany jako "Kościelny"(a także „Kwinta”, przyp.A.S.), bo miał taki dlugi nos, że w kościele mógłby świeczki nim gasić, w stajni pod płotem tylko się czaił i wyglądał zza drzewa, skończyli już tam robotę czy nie, i wychodził jak wiedział, że do niczego go już nie zagonią.


Konie były super i bardzo dużo wygrywały, a po wygranych wyścigach nagrodowych z tej okazji były organizowane ogniska za stajnią obok dawnej wieży ciśnień, lub gdy nie było pogody - w ostatnim pokoju w stajni pod płotem.
Pewnego razu dżokej, który wygrał nagrodę bawi sie z nami w najlepsze, a tu przychodzi jego małżonka, zresztą dość pokaźnej postury, i mówi: "Ju...ku proszę do domu." Na co on biedny tylko odpowiedzial "Tak kochanie, juz idę". Mieliśmy niezły ubaw.

No teraz może trochę przyjemniejszych rzeczy.

Trener Sałagaj byl świetnym fachowcem, jeśli chodziło o przygotowanie koni, i przede wszystkim mial oko. Widział w koniu każdą najmniejszą zmianę, on nie musiałby stawiać koni na wagę, a i tak by wiedział, czy i o ile zmieniła się waga konia. Sam mówił, że sukcesy swoich koni zawdzięcza po części temu, że daje sie koniom wyhasać na padoku, i daje im wysianą przez siebie niebieską lucernę. Sam trening był dosyc mocny, koń musiał być porządnie wygalopowany, a dzień przed wyścigiem nigdy nie dawał odpoczynku, tylko robił 400 metrów.
Konie, przeważnie z Jaroszówki, miał super, prawie wszystko leciało. Pierwszego roku, gdy bylem w tej stajni, z pięciu młodych ogierów to nawet najsłabszy Terror wygrał dwa wyscigi, pozostale to już była sama klasa: Omen, Dietmar, Dyktator i Chyszów. Klacze też były super i sporo wygrywały. Jako uczeń to i tak dwulatkami na nich nie jeździlem, chyba wtedy dżokejem w stajni byl Marek Nowakowski ale moge sie mylić, pamiętam że na niektórych z tych koni jeździł.
W drugim sezonie za dżokeja przyszedł Sylwek Pulc.


Na tym Wiarusie, na którym wygrałem trzeci wyścig w karierze, wygrałem później jeszcze jeden wyścig, ale w przerwie po derbach, trener dał mu odpocząć i puszczał go tylko na padok. Pierwszego dnia po tej przerwie, tak siadłem na niego i chyba czułem się zbyt pewnie, bo nawet porządnie nie podciagnąłem popregów. On wypoczęty, gdy obok końskiego szpitala wjechaliśmy na drogę prowadzacą na tor, skoczyl i przyjął mi gwałtownie (ruszył z miejsca galopem, przyp.A.S.). Nie podciągnięte siodło zsunęło mu się na szyję i w tym jego pędzie już nie wiedziałem co mam robić, bałem się tylko, zeby mijając mostek nie zrzucil mnie gdzieś na barierki lub stajnię. Na szczęście zatrzymał się sto metrow dalej przy samym rondzie.
Na Wiarusa trener zapisał mnie znów do wyscigu dla uczniów i amatorów. Traf chciał, że trafiłem numer pierwszy i jechałem z samymi dziewczynami, na pewno jechała Kaja Pinińska i Fredka Tokarska. Wiarus był bardzo ostry, wiec mówię do dziewczyn: słuchajcie, ja poprowadzę solidnym tempem, a wy mnie nie podpierajcie (podpierać-siedzieć tuz za koniem, przyp.A.S.). Jak ruszyliśmy według numerów, tak dojechaliśmy do celownika po kolei:1,2,3,4,5. Dziewczyny były wniebowzięte, po wyścigu mówily, że w takim fajnym wyścigu jeszcze nie jechały, że nikt nikomu nie przeszkadzał.


Przewaznie na anglikach trener dawał jedną dyspozycje, jesli to nie byly wyścigi sprinterskie. Mówił: siadasz z tyłu, na prostej bierzesz w pole i liczysz przeciwników.
I tak przeważnie było. Konie były takie dobre, że gdyby im zamiast jeźdźca wrzucić worek ziemniaków na plecy, to tez by wygrały.


Jesli chodzi o mnie, to przez te 4-5 lat trochę zmężniałem i przytyłem na żonki jedzeniu. Gdy się przyjmowałem na wyścigi to ważyłem 51-52kg, a w 86r wazylem już koło 56kg. Czasem wiązało się to ze strasznym duszeniem, czyli zrzucaniem wagi. Miałem w sobotć jechac na Bielance pod 52kg, a ja w piątek ważę 55kg, czyli muszę zrzucić prawie 6kg, bo wtedy nie było tak lekkich siodełek jak teraz. Żeby sie wyważyć na 52kg, na golasa nie mogłem ważyć więcej niż 49,5kg. No cóż, ubrałem się bardzo grubo, biegałem po torze, później do łaźni, trzeba było się wspomóc prochem, czyli furosemidem na odwodnienie i w sobotę to wszystko jeszcze raz.
Wyważyc sie wyważyłem, wyścig przejechałem, ale jak tylko położyłem siodło po zważeniu,  to zemdlałem. Trener Goździk rozebrał mnie do naga i szybko zaciągnęli mnie pod prysznic, pod zimną wodę. Zaraz do siebie doszedłem i tego dnia jeszcze pojechałem w ostatnim wyścigu.
Później oglądałem ten wyścig Bielanki i moja jazda wyglądała tragicznie, wydawało się, że jadę w zwolnionym tempie, tak brakowało mi wtedy sił. Bylem 4 czy 5, a przegrałem tylko 2,5 dlugości.
Ona z pewnością ten wyścig mogła wygrać.



W następnym odcinku dokończenie pracy u Sałagaja i praca w Wiedniu.


(Tomek) 


Epikur i dż.Żuber


1988 Nagr.Moskwy. Dż.J.Ochocki, Dietmar i tr.St.Sałagaj

1987. Omen pod J.Ochockim w USA


Pracownicy toru, Marek i Janek, na kamionce :-)
Sylwek Pulc na Jarząbku ze stajni Rzeczna, tr.A.Goździka

ciąg dalszy nastąpi...

Thursday 30 January 2014

Moje życie. Część 4: Służewiec

Życie zaczęło się obracać wokół koni i toru służewieckiego. Wstawałam przed piąta rano, albo i wcześniej, żeby pojechać do stajni, weekendy spędzałam oglądając gonitwy, nie wystarczało mi już przychodzenie na przejażdżki raz w tygodniu w sobotę, więc szkoła też zaczynała powoli cierpieć.

Żeby dojechać do stajni, musiałam wsiąść w tramwaj na Marszałkowskiej, przynajmniej bez przesiadek, dojechać do pętli "Wyścigi" i stamtąd był około dziesięcio-piętnastominutowy spacerek (szybkim krokiem, ponieważ ja powoli nie chodzę).
Tak dojeżdżałam będąc u babci, mama natomiast miała mieszkanie na Powiślu i tu już sprawa lekko się komplikowała, na ogół zamiast czekać na pierwszy autobus, zasuwałam niezły kawałek drogi, w dodatku pod górę, na przystanek autobusu pospiesznej linii D, który to miał pętlę na ulicy Bokserskiej, tuż przy nowych blokach (wtedy jeszcze nowych bloków tak całkiem nie było, jakoś dopiero zaczynano je budować, a na ich miejscu istniały działki, położone wzdłuz toru roboczego). Stamtąd też jakieś dziesięć, piętnaście minut szło się do stajni, a stajnia Jaroszówka kierowana przez Stanisława Sałagaja, mieściła się na samym końcu terenu, obok "krzywej wieży" czyli wieży ciśnień wysadzonej przez hitlerowców (podobno zresztą Hitler obserwował z niej płonącą Warszawę).
Jak wspomniał Waldek we wczorajszym wpisie, obecnie mieści się tam stajnia Emila Zachariewa.

Mieliśmy główną murowaną stajnię, dwa skrzydła, oraz stajnię "pod płotem", taki barak z boksami po jednej tylko stronie korytarza, oraz obok "blaszak" czyli sporą szopę, gdzie było sześć boksów.

Zaraz obok padoku jest furtka wychodząca na ul. Wyczółki. Po drugiej stronie furtki znajdują się ruiny hotelu (o którym wspomina Andrzej).
Przy żelaznej furtce była kiedyś, za czasów Państwowych Torów Wyścigów Konnych, budka straznika, jak przy każdej bramie - spokoju na terenie strzegła straż zakładowa i wywiązywała się z obowiązków bardzo dobrze. Nie mozna było wjechac nie posiadając przepustki, również piesi byli sprawdzani. Amatorzy jeżdżący na Służewcu mieli wówczas specjalne legitymacje, wydawane przez p.Szydlika w dziale techniczno-selekcyjnym w biurze. Strażnicy mnie znali, więc legitymacji nie nosiłam.



Wracałam komunikacją miejską bynajmniej nie przejmując się faktem, iż roztaczam wokół siebie specyficzny stajenny zapaszek. Ponieważ wsiadałam na pętli, zajmowałam miejsce i często zasypiałam po drodze, budząc się przystanek-dwa przed wysiadką. Specyficzny zapaszek prawdopodobnie odstraszał potencjalnych zganiaczy z miejsca siedzącego, co było bonusem.


Rano nawiązywalismy konie, chłopaki wyrzucali gnój z boksów a dziewczyny czyściły konie, po skończeniu i  zamieceniu stajni trener przydzielał konie do jazdy.

Oprócz wpomnianych przeze mnie Rumena Panczewa, Stefana Wierzbickiego i Tadka Sadowskiego w stajni był Marek Redzicki "Iwan", dwóch Darków i kilku innych pracowników, a spośród dziewcząt pamiętam Agnieszkę Panczew, żonę Rumena, oraz jej siostrę, Magdę Laskowską, żonę Andrzeja.

Generalnie na stajnię przypisana była taka ilość amatorów, że aż niewiarygodne. Ten fakt odkryłam dopiero później, przypadkiem, w biurze, ale w soboty przychodziła taka ilość ludzi, że nieraz chłopaki zakładali na konia gąbkę, zapinali jakoś popręgi dopinając strzemiona i tak jeździli na łatwiejszych koniach, ponieważ brakowało siodeł dla wszystkich!

W soboty mieliśmy nieraz ogniska, na tzw czarnej drodze albo na torze roboczym. O czymś takim jak grill nikt jeszcze wtedy nie słyszał.
Ognisko było organizowane przez stajnię, ludzie się zrzucali na napitek i zagrychę i bawiono się długo, nieraz do białego rana. Na ogół wiele stajni organizowało ogniska w tym samym czasie i zupełnie normalną rzeczą było dołączenie się jednej stajni do drugiej i wspólne imprezowanie.

Zupełnie inne życie było wtedy na Służewcu.

Po wygranej dużej nagrodzie ognisko sponsorował jeździec, również kiedy awansował do kolejnej kategorii w hierarchii dżokejskiej, czyli po dziesięciu wygranych uczeń stawał się starszym uczniem, po 25 - praktykantem dżokejskim, po 50 - kandydatem dżokejskim, a setna wygrana oznaczała zostanie dżokejem.
Takie imprezy były bardzo huczne!

Wyprawiano również imprezy z okazji imienin i urodzin, często w hotelu robotniczym, gdzie mieszkała większość pracowników.  W chwili obecnej hotel podupada, prawdopodobnie będzie wyburzony, pokoje były wynajmowane budowlańcom - ale kiedyś całe trzy piętra zajmowali pracownicy stajenni! Stołówka wydawała śniadania, obiady i kolacje, pracowały sprzątaczki, była pralnia, świetlica z video i pingpongiem oraz biblioteka.

Kiedy biegał koń, dopingowała go cała stajnia z tzw dżokejki, trybuny dla pracowników, mieszczącej się tuż przy celowniku, obok pomieszczenia z bombą. Jeden wielki krzyk podnosił się, kiedy koń finiszował! "DAWAJ...(tu imię konia)!!!".
Chyba na Ursynowie musieli to słyszeć!

Dyrektorem Wyścigów był wówczas Leszek Gniazdowski który to albo na rowerze, albo konno, przemierzał teren, pilnując aby wszystko było jak należy. Przykładowo, gdy zauważył kogoś pijącego piwo, nakazywał wyjście za bramę.
Obecnie rzecz nie do pomyślenia.

Dobudowali raz zadaszenie koło stajni, w celu składowania siana którego nie było gdzie pomieścić, przyszedł Gniazdowski i kazał Sałagajowi rozebrać.

Teren Wyścigów był sprzątany, stajnie remontowane systematycznie - rzecz nie do pomyślenia dzisiaj, kiedy tyle jest zakusów deweloperskich na łakomy kąsek, jakim jest ponad 160 hektarów, które stanowią teren Torów.

 1993. Gonitwa arabska IV grupy.  Od lewej Cewar pod pr.dż.K.Banachem, Fatiha pod dż.B.Mazurkiem i Esdur pod dż.W Ryniakiem

1992. Mirosław Pilich, zanim pojechał swój pierwszy w życiu wyścig, tu na koniu Safix w stajni "Kozienice" Mieczysława Mełnickiego

1992. Agnieszka Panczew na ogierze Debor, ze stajni Sałagaja

ciąg dalszy nastąpi...

Wednesday 29 January 2014

Mój Służewiec. Część 4





"Lata 60-te zmierzały ku końcowi, więc wspomnieć wypada o dwóch wydarzeniach pominiętych z powodu niedoskonałości mej pamięci. Chodzi mi o Wieslawa Czerwińskiego, który był bardzo stonowanym, dobrym człowiekiem i matkę stadną Olchę, która w Iwnie odegrala znaczacą rolę.

Lata 70-te - lata tuńczyków, tak mówiło się na wyścigach, chodzi oczywiście o ogiera Tuny, który krył wtedy w Iwnie, pierwsza mlodzież po Tunym pojawiła się w stajni jesienią i nie wzbudzala podziwu. W koniach krew kipiała i były trudne - ale końcoąa ocenę pozostawiam fachowcom.
Był wśród nich Ibis od klaczy Idumea, trafił się też jeden z ostatnich synów Turysty: Epizod od klaczy Epopeja, którego dla jaj pokazywaliśmy jako rodzonego brata Epikura, ktory był kapitalnym koniem wyścigowym, lecz na nieszczęście toru i hodowli złamał nogę, nasz „Epikur” do startu chyba nie wyszedł. urwał się lub został sprzedany.

W tym czasie tez zawieraliśmy nowe, ciekawe znajomości, rodzynkiem byl Romek Jedowski, który w naszym wyścigowym świecie odegrał rolę niebagatelną,byl fajnym człowiekiem, luzakiem kochającym świat koni. Prowadzil wówczas stajnię sportową na górce, tam gdzie teraz jest stajnia Emila, gościl nas chlopaków z bloków na wspólnych ogniskach, które byly dla nas blokersów - ten termin przyszedł duzo później - czymś wspaniałym i nobilitującym, gdyż Roman znał wszystkich, dużo nam opowiadał, a poza tym byl bardzo dobrym jeźdźcem płotowym i przeszkodowym.

Czas leciał nam miło i szybko, az tu któregos dnia zjawila się na krótko fajna, ładna dziewczyna, wlosy blond, z tyłu pleciony warkocz. Wywarła na nas ogromne wrażenie, tak ze nie mieliśmy odwagi zapytać Romana, ale on sam widząc nasze zakłopotanie oznajmil nam to jest Dorotka, na trybunie wzbogaciliśmy swoją wiedzę, byla to Dorota Kałuba, amatorka jeżdżąca wyścigi, przyszły wspaniały trener koni wyścigowych, która w swej dlugiej karierze trenerskiej wygrywała kilkukrotnie wszystko, co bylo możliwe.
Jakie robila wrazenie jadąc wyścig z tym warkoczem, tego nie da się opisać


Muszę teraz wrócić do koni. Zbliżaly się pierwsze starty naszej mlodzieży, byliśmy rozgorączkowani i pełni optymizmu, czuliśmy że są mocne.
Teraz wypada wspomnieć o innych młodych w naszej stajni, była klacz Civita z dobrej strzegomskiej lini od Cyranajki po dwóch ojcach, nie wiedziałem wtedy, dlaczego dwa byly podane, bodajże  - mogę się mylić, Dorpat i Solali. Śmieliśmy się z chłopakami, że bida jej nie dopadnie, jak nie jeden tatuś to drugi.
Byla tez Eskadra, klacz z cennej lini golejewskiej, uwazaliśmy ją, jak się później okaże słusznie, za czołówkę w stajni.

Pierwszy start, Ibis pewnie pokonuje Berolinę o 2 długości w czasie 1 min 02 sek,  druga startuje Civita, wygrywa w czasie 1 min 01 sek i trzecia Eskadra, wygrywa pewnie czas 1 min 03 sek. Hat trick Zenka, byliśmy szczęśliwi!
Nadmienię tylko, że Ibis wygrał już wtedy rozgrywaną nagrodę Próbną. Oto cytat ze sprawozdania w „świerszczyku”: Ibis, choc nieduży, biegał dobrze i zapowiada się na konia ciągłego.
To był pierwszy dobry :tuńczyk”, który pokazał lwi pazur. Konie te cechowała twardość charakteru i wola walki.





Tego roku wjechaliśmy jeszcze stajnią (pierwsze i drugie miejsce zajęły konie tego samego trenera, przyp.A.S.) w nagrodzie, wygral Ibis, druga byla Civita, a Eskadra wygrała nagrodę Efforty.

Kolejny sezon, nowe znajomości, nowi ludzie w naszym wyścigowym światku. Poznaję pewną starszą arystokratkę rodem z Węgier, Romana piegusa i Zbyszka, który po dzień dzisiejszy jest wiernym graczem i stałym bywalcem toru. Jak się okazuje, posiadają dużą wiedzę popartą koneksjami stajennymi odnośnie do szans koni. Stają się dla nas autorytetem i moja dalsza kariera gracza wyścigowego oprze sie głównie na ich podpowiedziach. Zasłyszane od nich typy przekazuję Węgierce, ona stawia za swoją kasę i stajemy się wspólnikami. Takich zaprawiaczy bez pieniędzy było wówczas mnóstwo, każdy z nich twierdził że pracuje w stajni lub podsłuchał któregoś z jeźdźców jeżdżących na Słuzewcu.

Parana - była to kawiarnia w Śródmiesciu, składnica wiedzy wyścigowej dostępna dla aktualnych lub byłych jeźdźców wyścigowych, którzy tam układali się z rekinami slużewieckich graczy. Kto tam nie przychodzil! Paluch, Wojek i cała plejada słuzewieckich jeźdźców. Każdy z nich miał swoich graczy. Na każdym stoliku rozłożony był „świerszczyk” (program wyścigowy, przyp.A.S.), byla wóda i trwała konferencja. Jak się miało trochę sprytu, można bylo przysiąść się gdzieś obok i podsłuchiwać. Jeźdźcy byli czujni, rozglądali sie wokoło, ale po paru setach tracili czujność. A my jak sępy tylko czekaliśmy na ten moment. Przysiadaliśmy się jak dobrzy znajomi i zapuszczaliśmy żurawia do ich notatek programowych. Co się podpatrzyło, można było wymienić za kielicha lub podzielić się wiedzą z jakimś mniejszym graczem. Ci niekiedy rewanżowali się nam swoją wiedzą i tak to się kręciło. Poznalem Tolka, gracza jak na owe czasy dość solidnego i posiadającego dużą wiedzę. Pamiętam, jak po kielichu rozmawialiśmy o swoich faworytach. Kiedy mieliśmy juz nieźle w czubie, Tolek powiedział do mnie: dajesz jednego, ja ci dam swojego - jak trafię jeszcze knuta dostajesz.
Nie bardzo wtedy wiedziałem co to knut a i konia nie miałem. Patrzac w program, postanowiłem zaryzykować i dałem mu Sulimanita. Był to debiut dwuletni od Zenka ze stajni czyli naszej, pomyslalem: jak paść, to na swoim, a z graczami typu Tolek żartów nie było. Tolek dał mi araba Etapa po Engracji i podpici rozeszliśmy się do domów, a był to piątek. Obydwa konie startowały w sobotę, więc na wyścigach trzymałem się od Tolka w bezpiecznej odleglości.  Jak sie okazało, niepotrzebnie, Sulimanit mnie nie zawiódł i wygrał o dwie długości. Oczywiscie nie grałem, bo nie bardzo w to wierzyłem.
Ale wierzyłem w konia Tolka, wiedziałem, jak mocnym był graczem. Faworytem wyścigu byl siwy Elegant, drugi Elokwent, Etap w notowaniach był piąt. Zagrałem wtedy, mówiąc slużewiecką gwarą na dwie kosy, do Etapa: Eleganta i Elokwenta, dość grubo, jak na moje uczniowskie możliwości. Chodziłem do szkoły średniej i miałem 526 zł stypendium.  Walnąłem za 300 Etap-Elokwent i 200 Etap-Elegan. Wygral Etap, drugi Elokwent, trzeci Elegant, płacili 25 do 1. Zgarnąłem kasę i poszedłem podziękować Tolkowi . Jak go zobaczyłem z daleka bluźniącego – zrezygnowałem, dałem wióra do domu z twardym postanowieniem, że więcej to ja grał nie będę i tak zakończyła się moja hazardowa kariera na Słuzewcu.
Tolek grał na jedną kosę z Elegantem i wyleciał w powietrze, a ja nie byłem nachalny, rozłożylem na dwie kosy i trafilem. Postanowiłem nie grać, bo postawić całe stypendium, tó jak powrót do gry za klasowe, nałogowy hazard – przestraszyłem się.

Ale oczywiście postanowienia nie dotrzymałem, o czym później.

Chciałbym jeszcze wyjaśnic  pewien termin obowiązujacy do dzisiaj w gwarze wyścigowej: dwie kosy. Oznacza to dwie  kombinacje różnych koni do swojego faworyta."

(Waldi)


*** W związku z faktem iż Tomek dziś miał ciężki dzień, wymarzł i nie ma siły na pisanie, wrzucam wywiad z innym kolegą, Andrzejem Kowalewskim "Johanem", wieloletnim pracowniiem stajni Rzeczna kierowanej przez niezapomnianego Arkadiusza Goździka. 

Wywiad został przeprowadzony i ukazał się w serwisie Finisz.pl, który poświęcony jest wyścigom konnym.
Materiał zamieszczamy za zgodą Finiszu.***



Służewiec lat osiemdziesiątych - wywiad z Andrzejem Kowalewskim

data publikacji: 17.05.2010, 17:13  |  autor: elwira   |  liczba komentarzy: 0

Andrzej Kowalewski 1985 Fot.: ze zbiorów właściciela

Andrzej Kowalewski 1985 Fot.: ze zbiorów właściciela
Leito: Przez wiele lat był Pan pracownikiem Toru Wyścigów Konnych (TWK).

Co sprawiło, że pojawił się Pan na Służewcu?

Andrzej Kowalewski: Przeczytałem w prasie ogłoszenie o naborze do pracy. Ja, tak jak zdecydowana większość pracowników, na wyścigi przyjechałem spoza Warszawy. Pochodzę z mazur, znad jeziora Roś. Uprawiałem amatorsko wiele sportów, ale wyścigi konne wydawały mi się nieosiągalne, dlatego jak tylko nadarzyła się okazja postanowiłem spróbować. Ponieważ miałem dobre warunki fizyczne, ważyłem tylko 52 kg, łatwo otrzymałem pracę.



W tym samym czasie co ja do pracy zostali przyjęci Tomasz Kluczyński, Wiaczesław Szymczuk, Piotr Piątkowski, Andrzej Lubarski, Wojciech Olkowski, Mirosław Pilich i Andrzej Laskowski. Same dinozaury i o dziwo to ostatni polscy dżokeje. Aktualnie nie ma żadnych nowych adeptów sztuki jeździeckiej polskiej narodowości, ponieważ na Służewcu nie dba się o narybek. Żaden młody człowiek nie przyjedzie na tor do pracy, ponieważ nie ma warunków do uprawiania tego sportu. Brak też informacji o poszukiwaniu nowych pracowników.



W dzisiejszych czasach to nie jest popularne zajęcie, do tego brak możliwości zamieszkania na miejscu przy pracy w godzinach od 5 rano do 12 i od 16 do 18 jest poważnym utrudnieniem. Odstrasza też praca na czarno. Za to mamy coraz więcej pracowników ze wschodu. Być może dla nich jest to alternatywa, ale z czasem i oni zapewne będą traktować pracę tu jako szczebel w swojej karierze na zachodzie.





Leito: Jak wspomina Pan przyjazd na TWK?

A.K.: Przyjechałem pod koniec lat 70, miałem niewiele ponad 20 lat. Dostałem zakwaterowanie w hotelu i całodzienne wyżywienie. Ponieważ nie miałem zielonego pojęcia o koniach zostałem skierowany do stajni dokształcającej, gdzie przez miesiąc uczyłem się pod okiem Ludwika Kuśnieruka. Tam przeszedłem okres próbny. W tym czasie uczyłem się jak trzyma się zgrzebło i szczotkę, jak czyści się konia, jak do niego można podchodzić. Podstawowa wiedza przy obrządzaniu koni. Po miesiącu dostałem się do stajni Arkadiusza Goździka, gdzie przepracowałem prawie 15 lat. To był najlepszy okres mojej pracy. Załoga była bardzo zgrana. Doświadczona załoga naziemna i kilku młodych jeźdźców, między innymi Józef Siwonia, śp. Michał Żurek, Wojciech Olkowski. Większość z nich w tej chwili prowadzi własne stajnie.



W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tor wyścigowy był doskonałym miejscem do pracy i życia dla młodych ludzi. W tych trudnych z powodu komuny czasach, był to teren samowystarczalny. Można było uprawiać wiele rodzajów sportu. Była siłownia, korty tenisowe, boiska do siatkówki i do piłki nożnej. Można było skorzystać z sauny i łaźni, co dla jeźdźców było bardzo ważne, dla wielu niezbędne dla zachowania odpowiedniej kondycji i wagi. W hotelu przyjmował internista i dentysta.

W hotelu była też klubokawiarnia z bilardem, można było też zagrać w brydża, szachy, warcaby.

Mało tego, to jeszcze na terenie toru była też świniarnia.





Leito: W którym miejscu była świniarnia?

A.K.: Świniarnia była za stajnią Olkowskiego i Janikowskiego pod samym murem. Są jeszcze chlewki, ale zostały już dawno temu przerobione na stajnie. Heniek Łątka hodował tam byki, świnie i kury. Mieliśmy też swój ogród, swoje warzywa. Było też kino. Franek Kopecki w hotelowej stołówce wyświetlał najnowsze filmy. Zbieraliśmy się tam po pracy i razem oglądaliśmy Warunki były takie, że żyliśmy tylko i wyłącznie wyścigami na wyścigach.





Leito: Kto wtedy był prezesem TWK?

A.K.: Dyrektorem w tych latach był Leszek Gniazdowski. Niesamowicie rzeczowy, wręcz surowy człowiek. Jak gdzieś leżał choćby papierek zaraz gonił do sprzątania. Teren był niesamowicie zadbany. Może był zbyt pedantyczny, ale pilnował osobiście na całym terenie porządku i wszystkich bardzo dyscyplinował. Trochę na niego narzekali, ale jak teraz patrzę na ten teren to myślę, że taki człowiek na wyścigach by się bardzo przydał. Lubił to co robił. Był wręcz do tego stworzony. Kochał wyścigi i ludzi za murem.



Pod hotelem był i nadal jest rozległy plac gdzie odbywały się różne imprezy. Dyrekcja organizowała zawody z okazji np. dnia dziecka dla dzieci osób pracujących na wyścigach. Maluchy mogły się świetnie bawić, a do tego organizator fundował ciekawe nagrody. Często rozgrywaliśmy mecze piłki nożnej - turnieje pomiędzy stajniami. Była biblioteka, działały różne kluby zainteresowań min. fotograficzny czy plastyczno-malarski. Pamiętam też, jak na zaproszenie przyjechał na wyścigi Generał Skalski - człowiek legenda i opowiadał nam, jak naprawdę wyglądała bitwa o Anglię.





Leito: Jak wyglądał dzień roboczy w stajni?

A.K.: Zależało to od pory roku. Każdy pracownik stajenny miał 4 konie pod opieką, tak zwane konie standardowe, a pozostałe, przy których pracowaliśmy, były to konie nadliczbowe, których można było mieć nawet 4.



Zimą przychodziliśmy na godzinę 6 i pracę zaczynaliśmy od obrządku własnych 4 koni.



Konie były karmione 3 razy dziennie samym owsem tylko przez koniuszego. Najlepsze konie dostawały go troszeczkę więcej od pozostałych. Rano karmiono najpóźniej o 5 rano i była to 1/3 porcji obiadowej. Dwa razy w tygodniu przygotowywano mesz.



W każdej stajni było sporo amatorek. Wszystkie musiały być w stajni na 6 rano. Pomagały w lekkich pracach w stajni. Te, które nie umiały jeździć, uczyły się między przejażdżkami, najpierw kłusować, a kiedy już dobrze sobie radziły to galopować. Te które dobrze opanowały jazdę wyścigową mogły uczestniczyć w wyścigach. Były organizowane specjalne wyścigi amatorskie. Prowadzony był też specjalny oddzielny ranking amatorski z nagrodami.



Jeźdźcy czuli się bezpiecznie, ponieważ codziennie od 7 do 12 na torze podczas treningów była karetka pogotowia i lekarz. W razi jakiegokolwiek wypadku można było liczyć na natychmiastowa interwencję.



Leito: Czy osoby które oporządzały swoje konie też na nich jeździły?

A.K.: Nie. Na 30 koni w stajni było 7 ludzi i koniuszy

Od godziny 6 konie były czyszczone, a potem trener przydzielał je jeźdźcom. Wyjeżdżaliśmy w siedmiu, ośmiu na jedną przejażdżkę. Zimą jeździliśmy krócej i bardzo wolno, czasami tylko kłusa. Ważne, żeby konie trenowały codziennie. Zimą pracowaliśmy do godziny 12.Na popołudniowy obrządek przychodziło się tak jak teraz, czyli o 17. Między 17 a 19 oporządzało, karmiło i czyściło się konie.



Wiosną i latem przychodziliśmy do pracy bardzo wcześnie. Na godzinę 5 rano wszyscy musieli być w stajni. Na początek obrządek a potem były przejażdżki. W upalny dzień kończyliśmy już o godzinie 10, czasami nawet 9. Ważne, aby konie nie trenowały w upale tylko odpoczywały w stajni.



Konie były różne. Zdarzały się takie, których nie dało się zajeździć, ale było ich mało. Pamiętam jeden taki przypadek, kiedy młody koń po osiodłaniu uciekł ze stajni i zabił się uderzając łbem o gnojownik. Pamiętam też klacz. Nazywała się Opuszka. Miała bardzo trudny charakter, w stajni zrzuciła wszystkich jeźdźców po kolei. Nie oszczędziła nikogo. Ten kto miał ją siodłać dostawał nagle potrzebę pójścia na stronę. Jednak drogą selekcji takie konie były usuwane z hodowli. Były też konie, które po założeniu siodła zachowywały się jakby nosiły je od urodzenia. W dużej mierze ich zachowanie zależy od sposobu obchodzenia się ze źrebakami w stadninie od pierwszych chwil jego życia.



Leito: Czy to nie były czasy, kiedy konie prowadzało się w ręku?

A.K.: Nie to były lata 60. Tamte czasy znam tylko z opowiadań. Była wówczas mniejsza ilość koni, po 14 czy 15 koni w stajni i po 7 ludzi do pracy przy nich. Był na to czas. Zapewne jest to lepsze dla konia, bo ma bardzo duży kontakt z człowiekiem. Teraz z przejażdżki koń idzie prosto do maszyny i zupełnie inaczej koń się zachowuje.



Po jeździe każda ze stajni miała kawałek terenu do sprzątania np. ja jak pracowałem u Arkadiusza Goździka, to mieliśmy do posprzątania kawałek od naszej stajni do szpitala.



Leito: To duży odcinek. Czy codziennie musiał być sprzątnięty?

Nie, nie codziennie, ale co najmniej raz w miesiącu. Usuwało się piach. Nie zamiataliśmy drogi, bo od tego były inne załogi. W tamtych czasach takimi sprawami zajmowało się mnóstwo osób. Była załoga do układania kanatów, inna do pielęgnacji toru i inna do sprzątania. Byli hydraulicy, malarze, murarze.





Jak wyglądały wyścigi w tamtych czasach?

A.K.: Przede wszystkim bardzo dużo ludzi przychodziło na tor. Trybuny pękały w szwach, wszędzie długie kolejki do kas, ludzie przeciskali się między sobą, aby cokolwiek zobaczyć. Atmosfera była niesamowita i ten doping na finiszu. Na największe nagrody przychodziło nawet kilkadziesiąt tysięcy osób. Wstęp był darmowy dla wszystkich.



Dziś w radio słuchałem –jest taki program gdzie podają relacje z wyścigów konnych – i chwalili się, że na wyścigi przyszło1000 osób. Tysiąc ludzi to przychodziło kiedyś pod tą trybunę gdzie na Wrocław się grało, to był czwartek. W czwartki przychodziło się na Wrocław, a środa, sobota i niedziela to był dzień wyścigowy u nas. Na Wrocław przychodziło tyle ludzi, co teraz do nas na wyścigi, a wtedy był tylko przekaz telefoniczny.





Leito: Na jakie wynagrodzenie i profity mógł liczyć pracownik stajni wyścigowej?

A.K.: Młody człowiek początkowo był młodszym jeźdźcem, potem jeźdźcem, a potem starszym jeźdźcem. Koniuszym był zawsze starszy człowiek, zasłużony, który już nie jeździł tylko zajmował się nadzorem. Była odpowiednia hierarchia wśród pracowników, która miała odzwierciedlenie finansowe.



Dostawaliśmy pieniądze za swoje 4 konie, plus nadliczbowe. Za konie, które prowadziliśmy do wyścigu również dostawaliśmy wynagrodzenie. Było tak jak to się mówi za komuny - płacili za wszystko. Prawdę mówiąc my byliśmy grupą zawodową o zarobkach porównywalnych z zarobkami górników - takie pieniądze kiedyś tu były.

Płatne były też zajażdżki młodych koni. Dostawaliśmy również procent od sprzedanych koni. Od ceny sprzedanego konia procent szedł na wyścigi i stajnia, w której koń był trenowany dostawała odpowiednią sumę.



Pracownicy też?

A.K.: Tak, pracownicy też. Wszyscy, czasami nie było rozgraniczenia trener czy pracownik stajenny, tylko równo było dzielone. Ponadto po gonitwach międzynarodowych, tak jak to miało miejsce kiedy Czubaryk był drugi w gonitwie Europy w Baden-Baden premia dla stajni była bardzo wysoka. Pieniądze dostawali nawet amatorzy.



Mieliśmy kiedyś w stajni klacz Penicylinę. Ona została sprzedana chyba za milion dolarów. 5 czy 10 % poszło na stajnię. Wtedy 10 dolarów to zarabiało się na miesiąc - to na tamte czasy były niewyobrażalne pieniądze. Ponadto mieszkaliśmy w hotelu gdzie zapewnione było całodzienne wyżywienie.



Była szansa otrzymać mieszkanie na torze, ale było bardzo trudno. Mieszkania nie dostawali ludzie z przypadku. Nie było takiej możliwości żeby ktoś po roku, czy po dwóch dostał mieszkanie. Musiał co najmniej 10 lat przepracować, żeby np. w baraku dostać lokal. Oczywiście dopóki nie było nowego bloku. Dopiero po jego wybudowaniu była bardzo duża roszada.



Pamiętam jak Dul i Kozłowski mieszkali w barakach przy stawie. W zasadzie wszyscy dżokeje tam mieszkali. Mazurek mieszkał w hotelu, ale tym starym na górce. Ten hotel już jest do rozebrania – to taki długi, zrujnowany barak. Potem dopiero wybudowali hotel, który stoi do dziś.





Leito: Jak wspomina Pan swój debiut na zielonej bieżni?

A.K.: Po 5 latach pracy w stajni, trener Goździk zapisał mnie do wyścigu. Jechałem na arabie, który nazywał się Don. Był to bardzo dobry, pozagrupowy arab, ale karierę miał już za sobą. Jechałem pod ulga wagi w wyścigu niższej grupy i musiałem ważyć 60 kg. Nie musiałem więc schudnąć i mogłem jechać w dużym siodle. Byłem chyba czwarty, albo 5. Przeżycie niesamowite. Miałem sucho w gardle, a nogi drżały mi tak, że nie wiedziałem co się dzieje. A to wszystko ze strachu, żeby dobrze wypaść.



Potem jechałem jeszcze kilka razy, ale bez sukcesów. Zająłem się innym sportem, który pochłonął mój czas. Na terenie była siłownia, atlas, profesjonalne ciężary, hantle, ławeczki. Z kilkoma kolegami pod nadzorem mojego nieodżałowanego kolegi „Pikusia” dbaliśmy o naszą tężyznę fizyczną. Treningi 4 razy w tygodniu spowodowały, że w krótkim czasie z 52 kg zacząłem sporo przybierać na wadze i po 2 latach ważyłem 90 kg. Potem jak zmarł Olek Poniedzielski  siłownię ktoś zamknął, a sprzęt  rozdano. W taj chwili hula tam wiatr i nie ma nawet drzwi.





Leito: Gdzie Pan jeszcze pracował poza stajnią trenera Goździka?

A.K.: Pracowałem u trener Nieory około 6 lat, ale już zupełnie za innych czasów. Były to czasy po prywatyzacji. Nie narzekam, ale już powoli wszystko się waliło, nie można było niczego wyremontować. Coś się łatało bez przerwy najtańszym kosztem, prowizorycznie, żeby koniom nie kapało na głowę, ale pani trener robiła to za własne pieniądze.



Leito: Jak Pan ocenia dzisiejsza sytuację wyścigów?

A.K.: W tej chwili wyścigi to ruina. Panowie z TS mogliby się przejść po terenie i zobaczyć tą perełkę architektury. Rozpadające się stajnie, wszechobecny brud, a teren za hotelem może konkurować z dżunglą. Mieszkania w krytycznym stanie, rozpadające się dachy i grzyb. Ostatnia zima pokazała opłakany stan zabytkowych budynków mieszkalnych - wszystkie mieszkania na drugim piętrze zostały zalane.



Podwyższanie czynszu trenerom i lokatorom niczego nie rozwiąże. Brak jest pomysłu na funkcjonowanie tego kompleksu. Nikomu nie opłaca się trzymać konia, który wygrywa czwarto grupowe gonitwy. Nawet koń z drugiej grupy nie zwraca zainwestowanych w niego środków. Kiedyś nawet przeciętne konie potrafiły na siebie zarobić. Czy pojawi się szansa, na ożywienie toru bez zniszczenia go i wysiedlenia mieszkańców i koni, to zależeć będzie głównie od dobrej woli właścicieli terenu.


 Rozmawiał: Leito (http://finisz.pl/sluzewiec-lat-osiemdziesiatych-wywiad-z-andrzejem-kowalewskim.html)




Polska Kronika Filmowa z 1973 roku, w której w 7min 53sek pokazuje się Dorota Kałuba





ciąg dalszy nastąpi...