Friday 14 February 2014

Mój Służewiec. Część 8. Mafia wyścigowa





 "Dobrze, jak chcecie trochę sensacyjnie, to będzie o mafiach wyścigowych. Co prawda nie mam na ten temat zbyt dużo wiadomości, ale tym co wiem,  postaram się z wami podzielić.

Na początek jeszcze dwie historyjki z Wiednia, o których zapomniałem ostatnio napisać.
Gdy się jechało na większe zakupy to trzeba było wybierać się samochodem, szczególnie jak jechało się do HUMY. Był to wielki sklep, tak na oko to conajmniej wielkości Galerii Mokotów. Pojechaliśmy z panią Tereską jej osiemdziesiatką. Zrobiliśmy wielkie zakupy, każde z nas miało pełny koszyk, podchodzimy do samochodu, i okazało się że ze kluczyki zatrzasnęły się w bagażniku. Co było robić, ja usiadłem na krawężniku i pilnowałem koszyków, a pani Tereska taksówką pojechala do domu po zapasowe.

Z Józiem Krzyżem mieliśmy jeździć kłusa na kółku znajdującym się na torze roboczym. Pan Józio dosiadał rosłego kasztana, pamiętam że nazywał się Thachevon (pisownia może być błędna). W pewnym momencie kasztan ostro zawinął (skręcił w miejscu, przyp.A.S.) i pan Józio wyfrunął z siodełka. Na szczęście koń mu nie uciekł i dał radę na niego wsiąść. Gdy dojeżdżaliśmy do tego samego miejsca, nie zdążyłem powiedzieć żeby uważał, a pan Józio znów witał się z ziemią. Koń daleko nie uciekł i po złapaniu pan Józio znów się na niego wdrapał. Ruszyliśmy, teraz już trochę wcześniej, trochę śmiejąc się ostrzegałem go, żeby uwazał w tym samym miejscu. Moje ostrzeżenia na nic się nie zdały, bo kasztan zawinął jeszcze mocniej i już bez pana Józia pognał do stajni.



Złote czasy dla dżokei, żeby zrobić nielegalnie sporo dodatkowej kasy, były na pewno wcześniej, zanim ja zacząłem jeździć. Podobno kiedyś za wysiadkę czyli za to, że nie mieścilo się w pierwszej dwójce, można nawet było dostać sztabkę zlota. Aby nikt do mnie nie miał  pretensji, nie będę podawal nazwisk dżokei.
Gdy okradziono kiedyś mieszkanie bardzo znanego byłego dżokeja to mówiono, że wlaśnie sporo sztabek zlota mu zniknęło. Gdy ja jeździłem, przypominam sobie cztery osoby, które ustawiały wyścigi. Byli to dwaj bracia K., z których jeden to wlaśnie "Pershing", a jego brat to Rysiek, ksywka "Poparzony" (dlaczego- nie mam pojęcia). Z tymi dwoma panami oprócz tego co wcześniej pisalem, to można powiedzieć, nie wchodziłem w żadne układy. Nie spotykałem się z nimi i nie rozmawialem na temat ustawiania wyścigów, mogło się zdarzyć że spotykałem się z propozycją wysiadki, która wyszła z ich strony, ale proponowała mi to osoba postronna. Z powodu jednej takiej sytuacji miałem później sporo problemów.
Miałem kiedyś takiego kolegę Jacka, z którym czasem razem chodziliśmy na ryby nad staw na Wyczółkach (jeszcze zanim zacząłem jeździć wyścigi), to byl taki trochę cwaniaczek. Pewnego razu przyszedl do mnie, wywołał mnie z dżokejki (miejsce gdzie szykujemy się do wyscigów i ważymy się przed i po gonitwie) i powiedzial, że Pershing dał 200 dolarów, ktore mogę sobie zatrzymać, jesli zgodzę się nie wjeżdżać do porządku (czyli nie być ani pierwszy, ani drugi). Pogonilem Jacusia, powiedziałem ze się nie zgadzam i żeby oddal pieniążki. Ten cwaniaczek postanowił sobie jednak zrobić inaczej, liczyl na łut szczęścia, że może jadąc na los nie uda mi sie zająć jednego z dwóch pierwszych miejsc, i wtedy pieniążki zatrzyma dla siebie. W tej chwili nie wiem jak to ocenić, czy na swoje szczęście czy nieszczęście (z powodu przyszłych kłopotów) ostro jadąc udalo mi się wywalczyć drugie miejsce, bijąc trzeciego konia o krótki łeb. Jakież bylo moje zdziwienie, gdy następnego dnia uslyszalem, że Pershing ma do mnie straszne pretensje, że nie wykonałem poleconego zadania, wtedy nie wiedzialem jeszcze, że Jacuś zwinął szmal i przepadł. Przez kolegów, z którymi utrzymywal częsty kontakt, kazał mi oddać pieniądze, których nie wziąłem. Podobno mowił jeszcze, że wziąłem te pieniadze i zagralem za nie to, co przyszło, i zarobiłem w sumie dużo więcej. Jeszcze dluższy czas słyszałem, że ma do mnie o to pretensje, aż któregos dnia gdy szedłem na wyścigi, w miejscu gdzie obecnie jest parking dla dzokei i trenerow, wyrósl przede mną sam Pershing. Naskoczyl na mnie z pretensjami i zamierzyl się pięścią, dobrze że nie w twarz tylko w brzuch, całe szczęście że się odpowiednio przygiąłem i za bardzo mnie nie zabolało, a podobno umiał się bardzo dobrze bić.
Widząc że to nie przelewki, porozmawiałem później z kolegą dżokejem, który był z nim w świetnych stosunkach i poprosiłem go, aby wyjasnił mu, jak dokładnie było. Dopiero po tym dał mi wreszcie spokój, a Jacuś na wyścigach jeszcze się doczekał, przy następnej okazji gdy probował kogoś oszukać, rozebrano go do majtek i skarpetek, i tak musiał wracać do domu.

Dokładnie jakie były stosunki między braćmi K. to nie wiem, ale mówiono że często każdy z nich wyścig uklada po swojemu i czasem grają przeciw sobie.


Jeszcze przed wyjazdem do Wiednia poznalem Wlodka Szczygla pseudo "Bomis", od nazwy sklepu z częściami samochodowymi w Raszynie o tej wlaśnie nazwie (sklep chyba jeszcze istnieje do dziś). Wlodek był w świetnych stosunkach z trenerami Salagajem i Bujdesem (może jeszcze z jakimiś, ale tego już nie pamiętam). Znał też trochę dżokei i też próbowal ustawiać wyścigi. Przez pewien czas nawet mu doradzałem jak ma to robić, aby miało to ręce i nogi, bo wiadomo że sami ustawiacze chcieliby, aby dwa pierwsze na celowniku meldowaly się konie najmniej grane w totalizatorze, a to jest po prostu niemożliwe. "Bomis" oprócz wcześniejszych rozmów często umawiał się z dżokejami, że da im znak, co mają robić w wyścigu (to znaczy albo jechać jak do pożaru, albo tak, aby się nie łapać do porządku), gdy będą przejeżdżać na koniu, on zawsze stał na wysokości bomby i programem lub dłońmi, każdemu dawał odpowiedni znak.
Czasami często ciężko im było wytlumaczyć, że to co sobie zakładają, nie jest wogóle możliwe. Pamiętam taki wyścig koni półkrwi trenowanych we Wrocławiu, które akurat biegały w Warszawie. Uparli się żeby grać 1-2, ja jechałem wtedy na klaczy o wdzięcznej nazwie "Moneta" pod numerem siódmym. Mówię, czego wy tu szukacie, tu musi być 6-7, nic innego. Ale się uparli, i prosili: weź spróbuj. Myślę, to półkrewki, może się uda, ale skąd: wygrałem jak chciałem, druga była 6 i zapłacili jeszcze jak za zboże. Po tym na jakiś czas przylgnęła do mnie ksywka "Moneta".

Przyszedł czas, że nasze stosunki z Włodkiem trochę się popsuły, z powodu sytuacji trochę odwrotnej, miałem wyścig na arabie od Sałagaja wygrać, a inny dżokej miał być "nigdzie". Ale czasami tak się zdarza że i koń ma gorszy dzień, i ten mój jak na zlość tego dnia nie chciał nic lecieć, za to wygrał ten koń, który miał być „nigdzie”. Dżokej, który go dosiadał aby się bronić zaczął jechać na mnie, mowił do nich: wiecie, co on na nim "robił". Pracowałem wtedy u Bujdensa i za jakiegoś następnego araba on poleciał na mnie do komisji (zameldował Komisji Technicznej, czyli sędziom wyścigowym, przyp.A.S.) i powiedział że się nie starałem i pojechałem inaczej, niż mi kazał. Nie była to prawda, tylko szukali na mnie jakiegoś haka. Komisja dała wiarę trenerowi nie mnie i zostałem ukarany na 20 dni spieszenia (zakaz jazdy w gonitwach przez 20 dni wyścigowych, przyp.A.S.), i od razu karnie przeniesiony do stajni trenera Bogdana Ziemiańskiego (to często byla taka zsyłka, bo tam przeważnie nikt sam nie chciał iść pracować).
Wtedy miałem dobry okres, bo obserwowałem, jakie cynki daje Bomis dżokejom i wiedziałem co z tego moze wyjść. Konczyło się tak, że ich gra nie wchodzila, a ja po korekcie odbierałem niezłą kasę.

Bomis zginął tragicznie, wpadając swoim polonezem 2000 na tira, chodziły sluchy, że doprowadzili go do ostateczności. Podobno gdy grał w ruletkę dosypali mu czegoś do picia i gdy się nie kontrolował sporo przegrał, i zaciagnął długi, takie z których już nie mógł wyjść. Ale jak było naprawdę, tego dokładnie już się nie dowiemy.


Jeszcze inna osoba ustawiającą wyścigi był "Borys”, Bułgar z Sopotu. Jego znali chyba wszyscy. Gdy zjeżdżaliśmy do Sopotu na wyścigi, u niego w lokalu przesiadywali wszyscy trenerzy i dżokeje. Borys podobno na wyścigach przegrał samolot, tak w cudzysłowiu, czyli tyle kasy, ile trzeba wydać na samolot. Tak jest jak się zna za dużo osób i ma się za dużo wiadomości, i nie potrafi się ich wtedy wykorzystać.

Z Borysem było czasem śmiesznie, pamiętam parę razy: 3 w nocy, dzwonek do drzwi. Otwieram, patrzę, stoi kolega dżokej i mówi, dawaj ubieraj się, jedziemy do Novotelu, bo Borys czeka. Co było robić, chciał nie chciał, trzeba bylo jechać.
Ostatnio dawno w Sopocie nie byłem, ale w miejscu gdzie Borys miał swoją smażalnię wybudowano coś innego i podobno ma teraz jakiś malutki punkcik w gorszym miejscu.

Dobrze ustawiony dżokej czasem potrafił za jednego konia chapnąc 3 albo 4 ustawiaczy, a w tamtych czasach dolar miał zupelnie inną, dużo większą wartość.


Pamiętam pierwszy dzień sezonu, byłem u Bujdensa, miałem jechać na siwym Vendelinie. Był bitym faworytem, a miały biegać tylko 4 konie. Przychodzą do mnie, dawali 500 dolarów, ja mówię, co wy żeście powariowali, co ja z nim mogę zrobić, przecież nie dam rady go schować, muszę wygrać. Dali spokoj, odpuścili i wiecie że ledwo na siłę dopchali mnie na drugie miejsce. To myślę sobie tak, jak następnym razem przyjdą, to wezmę za niego chociaż 200 dolarów. Na szczęście następnym razem nikt nie przyszedł, tor się troche zmienił bo sporo popadało, co Vendelinowi bardzo pasowało, i wygralem o 5 długości. Gdybym wziął, byłyby okropne kłopoty.


Z czasem ustawiacze zaczęli się wykruszać, Pershing trafił do aresztu, Poparzony przestał przychodzić, Bomis zginął, Borys zbiedniał, a wyścigi zaczęły się prywatyzować. Konie zaczęły od 1994 roku przechodzić stopniowo w prywatne ręce. Gdy jazda dżokeja się nie podobała, to właściciele nie życzyli sobie, aby jeździł na ich koniach. Od tego mniej więcej czasu wyścigi zaczęły się robić coraz uczciwsze, bo dżokeje bardziej musieli dbac o opinię, a i nie było osób, które proponowały pieniądze za wysiadkę, choć pełno graczy nadal uważa, ze dzokeje kradną, przeszłość stale ciągnie się za Służewcem.


Gdy skonczyło się wysiadanie z koni, nastąpił okres trucia koni, aby w wyścigu nie zaistniał. Robiono to w taki sposób, że włamywano się do stajni w noc poprzedzającą wyścig i podawano koniom specjalne środki. Czasem, jeśli miano dojście do nieuczciwych osób ze stajni, to im płacono za podanie koniom tych preparatów.


Szkoda, że ta zła opinia ciągnie się za dżokejami, a to już dawna przeszłość, teraz jeśli zdarzają się podejrzane jazdy to raczej spowodowane są jakimiś błędami, czy to jeźdźca, czy nieodpowiednio dobranymi dyspozycjami, lub tak jak w zeszłorocznym przypadku Antona (Turgayeva, przyp.A.S.) na Ancely, chęcią spełnienia prośby rzeczywistego (nie słupa) trenera konia (słup - trener z licencją, na którego zapisuje konia osoba, która de facto przygotowuje konia do wyścigu, a licencji trenerskiej nie posiada, przyp.A.S.).
Sposoby są jeszcze inne, bywało tak, że zakręcano koniom wodę, aby nie mogły pić i odkręcano przed wyścigiem, aby spagniony się tak opił, by nie miał siły biec.

Jeśli jeszcze sobie coś przypomnę, to dodam w następnych odcinkach."

(Tomek) 



ciąg dalszy nastąpi....

Wednesday 12 February 2014

Jak być szczęśliwym?

Temat ten dojrzewał we mnie dość długo, post musiał się sam "ułożyć" - no i korzystając dziś z (kolejnego) wietrznego dnia, oraz z odśrodkowego chłodu, który to chce mnie doprowadzić do przeziębienia za wszelką cenę (nie uda mu się, bo przeziębiona nie byłam od lat!), stwierdziłam, że post popełnię ;-).

Nie zatytułowałam posta "co daje szczęście" albo skąd je wziąć, albowiem wiele osób - prawdopodobnie większość - kojarzy poczucie szczęścia ze sprawami... materialnymi.
Czy przedmiot może dać szczęście? Czy nowej generacji iphone, ipad czy coś innego, co ja znam tylko ze słyszenia, a co jest obiektem pożądania mas? Czy uszczęśliwiają cię lepsze ciuchy, z markowego, drogiego sklepu? Nowsze, ładniejsze meble? Większy dom?
Czy zauważyliście, że nasza cywilizacja jest nastawiona na konsumpcję? Telewizja bombarduje nas reklamami, mając wpływ szczególnie na dzieciaki, a jak im odmówić, skoro kolega ma, to przecież nasza pociecha nie może czuć się gorsza?

Widziałam kiedys taki fajny rysunek w internecie, w latach osiemdziesiątych karą za złe zachowanie był areszt domowy, a w XXI wieku karą jest zabronienie latorośli siedzenia pod komputerem czy telewizorem i wygonienie na dwór...

Będąc dzieckiem miałam do zabawy drewniane klocki plus masę innych rzeczy, które za zabawki nie uchodzą, ale wykorzystywałam je dzięki mojej wyobraźni: durszlak, zaparzacz do herbaty, pudła kartonowe... Wspinałam sie po drzewach, siałam nasionka, podlewałam pomidory.

Czy wiedzieliście, że szczęścia nie można kupić za żadne pieniądze ani dostać w żadnym sklepie?...

Szczęście jest w nas, jest to sposób widzenia świata, mówiąc w wielkim skrócie. Mając radość w sobie, nic nie jest w stanie nas zdołować, żadne przeszkody na drodze nie będą zawadą.

Szczęście to sposób myślenia. To jest bardzo proste, a jednoczesnie trudne i skomplikowane dla wielu.

Wystarczy tylko - albo aż! - odrzucić wszelkie negatywne myślenie. Ponieważ myślami kształtujemy swój świat, swoją rzeczywistość - złe, dołujące myśli sprowokują złe zdarzenia. Jakie to proste! A jakże skomplikowane jednocześnie!
I odwrotnie, pozytywne myślenie przyciągnie dobre zdarzenia w naszym zyciu - ale tylko w przypadku, kiedy wykluczymy wszelkie negatywy. Martwiąc się "na zapas" nieczego nie osiągniemy, a tylko sprowokujemy zdarzenia o których intensywnie myślelismy aby powiedzieć "a nie mówiłem?..."

Szczęście to też akceptacja obecnej sytuacji w jakiej się znajdujemy, okoliczności które sprowokowaliśmy naszymi wcześniejszymi, bardziej lub mniej świadomymi, wyborami.

Przerobiłam ten temat dokładnie, przez wiele lat, i jakoś nigdy nie zabrakło mi optymizmu - dzięki czemu jestem gdzie jestem, spełniłam ze szczegółami swoje marzenia - równiez te z dzieciństwa, kiedy pragnęłam mieć stadninę koni, i miały to byc konie srokate - i idę dalej wiedząc, że wszystko będzie dokładnie tak, jak powinno być.
Przy czym nie robię nic na siłę, "płynę z prądem" i poddaję się biegowi wydarzeń.Odkryłam albowiem, iż jeśli pragnie się czegoś zbyt mocno, spełnienie owego pragnienia oddala się znacznie!...

Potęga umysłu jest niezbadana, podobno wykorzystujemy 10% mózgu - a co z pozostałymi 90%?...

"Bądż szczęśliwy bez powodu, jak dziecko. Jeśli jesteś szczęśliwy z jakiegoś powodu - masz problem, ponieważ ten powód może zostać ci odebrany." ~ Deepak Chopra


Dla osób pragnących zagłębić temat, serdecznie polecam książki autorstwa Deepaka Chopry, widziałam że część z nich mozna juz dostać w języku polskim.
Polecam również pozycje Louise Hay oraz buddysty Thich Nhat Hanh, choć co do tego ostatniego mam niejakie wątpliwości, czy aby został wydany w Polsce.


Sunday 9 February 2014

Mój Służewiec. Część 7



Nie sposób nie wspomnieć też o wyścigowym klubie rozrywki i jego zespołu „Trzy podkowy”. Byla to grupa big-beatowa o tradycyjnym składzie instrumentalnym: dwie gitary, perkusja i piękna solistka - a była nią Ewunia Szczepaniak, chyba córka trenera. Jej kluczowym utworem była „Czerwona jarzębina” .  Zabawy taneczne odbywały się w klubie dosyć często. Postanowiliśmy – my, ludzie z bloków, wziąć udział w jednej z nich. Wprowadził nas Michał Tkacz, pracownik wyścigów. Gdy weszliśmy, dziesiątki podpitych oczu spoczęły na naszych facjatach: byliśmy obcy i chyba traktowano nas jako intruzów.  
W trakcie imprezy atmosfera wrogości wobec nas narastała. W pewnym momencie nawalony Tkacz, przecież ich człowiek, zerwał w klubie firankę - a oni tylko czekali na pretekst. Rozległ się okrzyk: „walimy bloki!” i zaczęło się. Wyszliśmy na zewnątrz - chyba ze dwadzieścia osób, zakotłowało się potwornie, ale szanse nasze wobec przewagi liczebnej były niewielkie. Wśród napastników wyróżniał się prowokator, wredny rudzielec A.Rafałowicz. Szans nie mieliśmy, ale w którejś chwili nierówny pojedynek musiał się zakończyć. Leżałem wpółprzytomny pod drzewem, a pomocy udzielił mi nikt inny, jak Józio Kokosiński.
Byłem obolały i poturbowany,  ale poprzysiągłem sobie zemstę. Wtedy Mokotów stanowił jedną rodzinę i zwołać 200 osób nie było większym problemem.
Nazajutrz zebraliśmy się w dużą grupę, zbrojąc się na Wyścigi. Rozpoczął się wściekły nasz atak, który nie miał nic wspólnego z zemstą, bo obrywali niewinni ludzie - główni sprawcy gdzieś zniknęli. W ruch poszły stajenne grabie i widły, waliliśmy gdzie popadlo. Jak już w sposób zwierzęcy byliśmy rozładowani, rozeszliśmy się do domów. Wyścigowcy bali się chodzić do sklepu, który znajdował się na blokach. Wkrótce zachciało nam się powtórki, ale oni byli przygotowani i dostaliśmy straszliwe smary. Po pewnym czasie sprawa ucichła i mogliśmy chodzić na konie. W dzisiejszych czasach byłoby to niemożliwe, gdyż przyjaźnimy się z chłopakami z wyścigów i wspieramy się nawzajem.
Był jeszcze jeden „tuńczyk”, który moim zdaniem zasługuje na wzmiankę. Byl to Oliwin po Tuny od Olcha, konik piękny, harmonijnej budowy ciała. Oglądało się go z przyjemnością, ale tak jak Ibisowi Kadyks, to Oliwinowi znowu stanął na drodze po najwyższe laury, koń z Golejewka, zwycięzca Mokotowskiej, Dargin. Hegemonia Golejewka trwała i nie sposób było ją przerwać. Klacze po Tunym odchodzily do Iwna na matki, a w Iwnie stał już cenny nabytek, ogier czołowy Mehari. W połączeniu z genami Tunyego ...efekt niesamowity, cała masa świetnych koni. Mieliśmy po nim w stajni konie, które od razu wyróżniały się wyglądem - poza jedynym mniejszym konikiem, który z linii matki teoretycznie miał najsłabszy rodowód. Ale jak czas pokazał, była to tylko teoria.
Mowa oczywiście o koniu od Pytii po Mehari, epokowym Pawimencie. Konik rozwijał się prawidłowo, urósl nieco, ale symptomów klasy jeszcze wtedy widac nie bylo. 
https://mail.google.com/mail/u/1/images/cleardot.gif
Była też piękna kobyłka po Mehari od Synogarlica, ciemna, mocno zbudowana Smużka.

(Waldi)



Pewnego pięknego listopadowego poranka wyladowałem na wiedeńskim dworcu kolejowym, na którym już czekała na mnie żona trenera Stefana Bigusa, pani Tereska. Zapakowaliśmy moje bagaże do audi 80 i pojechalisśmy na stary tor wyścigowy Freudenau, położony przy samym parku Prater. Tak na oko wszystko wyglądało dość fajnie, było pełno stajenek z różną ilością boksów. Przewaznie były to małe stajenki po trzy, cztery, czasem sześć lub osiem koni. W samym środku było duże kółko (około 250-300 metrów obwodu),  slużące do kłusowania.
Mieszkania znajdowały się nad stajniami, niektóre były dość ładne i funkcjonalne, jak to trenera. Mnie zaś dostało się strasznie lipne, składające się z dwóch sporych pokoi w kiepskim stanie bez wyposażenia i wygód. Normalnie nie było tam żadnego ogrzewania, trzeba było samemu ogrzewać albo grzejnikiem elektrycznym lub takim na olej opałowy, a to generowało duże koszta. Okna były też w kiepskim stanie i nie wiem, czy nie pamiętały jeszcze czasów sprzed urodzenia mojego taty. Toaleta taka drewniana jedna wspólna na korytarzu, i tylko jeden kranik z zimną wodą. Żeby się wykąpać, trzeba było szukać pomocy u kolegów którzy mieli wyższy standard.
Tor treningowy składał się z dwóch odcinków, jeden na którym można było jeździć niby w koło, bo kształt miał bardzo nieregularny, był dość wąski i nie można na nim było mijać koni z innych stajni. Raz, gdy jeszcze o tym nie wiedziałem, zrobilem taki niedozwolony numer (po polsku, jak to w naszym zwyczaju, krzyknąłem „Małe!”) i zacząłem wyprzedzać konie trenera Schweigerta. Później była z tego niezła awantura. Ten tor był wpasowany w środek toru wyścigowego, a obok często przechodzili ludzie, którzy grali w golfa.
Drugi tor to odcinek pod lasem, idący trochę łukiem, na końcu którego trzeba było się zatrzymywać - ten był polożony na zewnątrz przeciwległej do celownika prostej.
Gdy wyjeżdżałem z kraju, miałem na koncie czterdzieści wygranych i wydawało mi się, że ze mnie już jest super jeździec. Niestety bardzo szybciutko zostałem sprowadzony na ziemię, okazało się, że nawet po robocie to ja prawie jeszcze nic nie umiem. Trener wziąż mnie ostro w obroty, udzielał wskazówek i non stop korygował błędy, które popełniałem.
W dość szybkim tempie byłem zmuszony załapać, o co naprawdę chodzi w tej jeździe treningowej. Za to później, aż do momentu w którym uszkodziłem sobie więzadła w kolanie (czyli jakieś 11-12 lat później) koń nie był mnie w stanie zrzucić, no chyba że się ze mną wywrócił, tak nauczyłem się dobrze trzymać. Konie były dość trudne do jazdy, zupełnie inne niż na Służewcu, moze dlatego, że nie było maszyn do stępowania koni, które podobno mają na konie działanie uspokajające. Po każdej przejażdżce konia przeważnie odstępowywało się w ręku. W tamtym czasie maszynę miał tylko trener Falewicz, Bigus zaczął ją stawiać dopiero jak ja już wyjeżdżałem spowrotem do kraju.
Sama praca była bardzo ciężka. Zima podobna do tej w Warszawie. Gdy pogoda na to pozwalała, bo w dzień świeciło słońce i robiło się cieplej, i tor przez to nadawal się do kentrowania, to rano tylko robiliśmy boksy i przychodziliśmy spowrotem na 11 i dopiero robiliśmy przejażdżki, po których od razu robiliśmy obrządek i kończyliśmy pracę. Za to latem praca była kompletnie niepodobna do tej znanej nam ze Służewca. O godzinie 5.30 trzeba juz było być obrobionym i gotowym na przejażdżki. Aby zdążyć, musialem być  w stajni już koło 4. Miałem do roboty siedem boksów w aż trzech stajniach, a boksy trzeba było robić bardzo dokładnie. Trener sam ponosił koszty zakupu słomy i siana, dlatego bardzo nas kontrolował.
Boks musiał być zrobiony bardzo dokladnie, podczas kontroli trener nie mógł znaleźć nawet jednego końskiego bobka, a wszystko mokre musialo być dokladnie wygrabione i na te mokre miejsca trzeba było wrzucić pył spod siana. Mnie trener skontrolowal ze dwa razy i dał spokój widząc, że wszystko jest ok. Ale to dokladne poprawianie zostalo mi do dzisiaj, nie umiem po prostu zrobić boksu byle jak, przeważnie trwa to trochę dlugo i niektórzy z tego powodu mnie poganiają. Inaczej miał pan Józio Krzyż (który kiedyś był koniuszym u trenera Janikowskiego), jemu trener wywalał całą taczkę na ziemię i jeszcze raz kazał przebierać  to, co Krzyż chciał wyrzucić, bo zawsze było tam dużo suchej słomy.
Przejażdżki często trwały do 13, z jedną krótką przerwą na śniadanie. Kto nie jechał na ostatnią przejażdżkę miał za zadanie robić porządki wokół stajni. Na koniec zostawało tylko karmienie, do którego też trzeba było mieć głowę, tyle różnych preparatów stało na półce. Pan Józio mowił, że żeby to dobrze zrobić, trzeba mieć w głowie komputer, choć wtedy chyba jeszcze komputerów nie było. Dlatego przeważnie karmieniem zajmował się trener. Po południu, normalna robota trwała około dwóch godzin, po czym pracujący Austriacy szli do domu, a my, często z Józiem Siwonią, chodziliśmy zakladać koniom różne bandaże i kompresy, bo w ostrym treningu ze zdrowiem koni bylo sporo problemów. Jeśli tego się nie robilo, to z trenerem szło się kuć. Z reguly pracę kończyliśmy koło 21 i czlowiek był wykończony, dlatego zawsze się śmialem, że nawet jakby położyła się koło mnie miss świata, to pewnie odwrociłbym się na drugą stronę i smacznie bym spał.
Wolnych dni od pracy też nie bylo, w sumie przez 15 miesięcy, przez które tam pracowałem, miałem tylko 2 dni wolnego. Jeden w Nowy Rok, bo bylem tak pijany, że nie dałbym rady wstać (do 22 malowałem farbą olejną okna w mieszkaniu, bo miala do mnie przyjechać żona, i przez to w godzinę, do 23, tak się wstawiłem whisky, że nawet sam moment zmiany roku przespałem w fotelu), a drugi miałem wolny po zlamaniu ręki. Bo już następnego dnia przychodzi do mnie trener i mówi, a ty co nie przychodzisz do pracy? Na to ja pokazuję na lewą rękę w gipsie, a on w śmiech i mówi, ale nogi i prawą rękę masz zdrowe, to dawaj będziesz bral konie po przejażdżce i pochodzisz z nimi stępa. To tyle miałem w sumie wolnego.

Co do tego peknięcia ręki, bylo to już niedlugo przed samym sezonem, nieszczęśliwie stało się na dwa dni, zanim mialem zawrzeć ubezpieczenie od wypadków. Parę szylingów z tego powodu mi przepadło. W lewej dłoni pękła mi kosteczka prowadząca do palca serdecznego, na skutek gwaltownego zahamowania przez młodą kobyłkę, która dopiero uczyła się kentrować. Nawet nie spadlem, tylko dłonią uderzylem w szyję tej kobyłki. W podobny sposób, tylko na forkentrze przed wyścigiem zlamałem tę samą kostkę, ale w drugiej dłoni, gdy pracowałem już u Jerzyka (Jerzego Jednaszewskiego, przyp.A.S.).

Opieka lekarska to dla mnie byl jakiś kosmos, zupelnie coś innego niż w Polsce. Powiedziano gdzie mam się udać, i przed każdym pokojem byl monitor, wchodzilo się, gdy wyswietlało się nazwisko. Po zabiegu mówiono, którą mam iść linią, a przeważnie bylo ich cztery, każda w innym kolorze i prowadzila gdzie indziej. Tam gdzie ona prowadzila znów byl monitor, i tak bylo zawsze.
Co do samych wyścigów to początek sezonu, z powodu ręki mi uciekł a szkoda, bo wiadomo że jak ktoś dobrze pojechal na dobrym koniu to i jechał następny raz. W ten sposób przepadla mi jazda na Lov Lady, taka malutka 149cm ciemnogniada kobylka, która później została wybrana koniem roku, bo biegała kapitalnie i to na wszystkich dystansach. Tylko do Derby jej nie zgłoszono, bo dla austriackich koni był jakiś dziwny przepis, że trzeba bylo je zglaszać już conajmniej rok wcześniej, a ona poprzez swoje warunki nie wróżyla dobrego biegania w dystansie.
W sumie co tu gadać, technikę dosiadu jeźdźcy tamtejsi mieli o wiele lepszą niż polscy dżokeje, którzy mogli przewyższać ich za to doświadczeniem i jazdą z głową. U nas jeszcze wszyscy jeździli stopy wkladąjac głęboko w strzemiona, za granicą było to nie do pomyślenia, mogli tak jeszcze jeździć dżokeje starsi wiekiem, ale cala młodzież trzymala strzemionka na czubkach palców.
Wtedy poznalem przyszlego championa Niemiec - Andreasa Suboricsa, który był synem piekarza z Wiednia, zresztą bardzo sympatycznego, w przeciwieństwie do swojego syna. Piekarz był też właścicielem Dżulio - konia polskiej hodowli, który w następnym roku, gdy już mnie nie było, wygrał austriackie Derby.
Młody Suborics wraz z kolegą Peterem Hueglem (któremu kontuzja stopy nie pozwoliła zrobić dużej kariery), juz gdy jechali pierwsze wyścigi w życiu technikę mieli taką, że aż zielenialem z zazdrości. No cóż ja, można powiedzieć samouk, którego nikt tego nie uczyl, ani który nie mial gdzie podejrzeć świetnych dżokei - wtedy nie było jeszcze internetu  - prezentowałem styl, który nie mógł się podobać. Dlatego kariery w Wiedniu nie zrobiłem, przejechalem w sumie 15 wyścigów, z czego wygrałem raz na Ince von Pachern, co było najwiekszą wypłatą z góry w sezonie. Bukmacherzy placili za jej zwycięstwo 33 do 1, a totalizator 306 za 10 szylingów. Najbardziej szkoda mi trójki, bo chcialem ją zagrać. Miałem taki plan, dwa konie z naszej stajni, na drugim jechal Edi Hitsch, który z nami pracował, i dwóch faworytów zamieszać we wszystkich kombinacjach. Kosztowaloby to 240 szylingów. Ale Edi mi powiedział że jak biega osiem koni, to muszę być ósmy -  i zrezygnowałem. Tak się zlozylo, że bity faworyt wypadl z trójki -  byl czwarty, ja wygrałem o leb od drugiego faworyta a Edi byl trzeci, wyplata byla ponad 15tys 800 szylingów.

Tak jak dzisiaj na to patrzę to podejrzewam, że moja kobylka mogła dostać jakieś wspomaganie, czy to dozwolone jak na przyklad Hemo 15, które często teraz u nas na Służewcu podaje się koniom, czy może niedozwolone, tego nie wiem. W każdym bądź razie dużo się wtedy mówilo że trenerzy sporo tam dopingują, bo w niższych rangą wyścigach kontroli nie było prawie wcale, a często wygrywały konie nie liczone. Trenerzy też często tam grali, co było widać, bo nie trzeba było się z tym kryć.
Pierwszy raz tez widzialem taki przypadek, że koń biegał dwa wyścigi w ciągu jednego dnia. Właścicielem i jednocześnie trenerem tego konia byl jugosłowiański kowal, który w sumie przygotowywał sobie 2 czy 3 koniki.
W pierwszym wyścigu konik ten zajął czwarte miejsce, a po trzech godzinach, gdy biegał w szóstym wyścigu, dobrze rozgrzany nie dał szans przeciwnikom.
Pierwszy raz też w telewizji mogłem obejrzeć amerykanskie Derby i później Breeders Cup. Derby pamiętam do dziś, bo Winnigs Colors, siwa kobyłka, wygrała ten wyścig pod Gary Stevensem z miasta do miasta (prowadząc od startu do celownika, przyp.A.S.).
Sam tor austracki był trudny do jazdy, bo prosta była jeszcze dłuższa niż w Warszawie, i miał dość ostre zakręty. Później jeszcze chyba w 1996 lub 1997 roku jechałem na nim w Derby na Tombaku ze stajni Krzysia Ziemiańskiego. Bylem szósty, choć nie byla to zbyt udana jazda, bo trochę po prostej za bardzo wyniosło mnie w duże koło, choć o miejsce bliżej byłoby bardzo ciężko, bo odleglości między końmi były spore. Miałem wtedy przyjemność jechać z dobrymi dżokejami z Anglii, na pewno jechał brat Pata Ederyego Paul i jeszcze jeden dzokej z czołówki, ale nazwiska nie kojarzę, musiałbym zajrzeć do programu, ale mam go w domu w Polsce. Te Derby sponsorował wlasciciel Magna, który później wybudował tor w Ebeisdorfie, na który przeniosły się austriackie wyścigi.
Bardzo ciężko też się jeździło wyścigi po prostej 1300 metrów, trzeba mieć dużo doświadczenia aby dobrze rozłozyć siły konia podczas takiego wyścigu.

Wiedziałem, że dla mnie to nie jest odpowiednie miejsce, a i bardzo tęskniłem za rodziną, dlatego pod koniec stycznia przyjechał mój tata, z którym samochodem wróciłem do Warszawy.


PS. Mam prośbę, ponieważ nie wiem, czy ktoś czyta te moje wspomnienia, bo komentarzy coraz mniej, a zajmuje mi to sporo czasu, ponieważ komputerowiec ze mnie żaden i przy stukaniu jednym paluszkiem schodzi mi się co najmniej 2 godziny, a jeszcze w innym czasie trzeba sobie wszystko ulożyć, dlatego prosiłbym o to, by dać znać czy warto pisać dalej. Jeśli ktoś nie chce się ujawniać niech pisze jako anonimowy pod odcinkiem, lub daje like pod opublikowanym artykułem na fejsie. Dzięki.

(Tomek) 


Jerzy Jednaszewski na og.Dargin (Mehari-Dorada)

Tomek i Krzysiek Ziemiański

Tomek na kl.Modelka ze stajni Jerzego Jednaszewskiego

komentować, lajkować prosimy!... bo nam się Tomek zbuntuje i ciągu dalszego nie będzie... 


Sunday 2 February 2014

Mój Służewiec. Część 6



"W tamtych czasach tylko dwa powody były do spożywania alkoholu: wygrana lub przegrana, trzeciego nie bylo. Gdy byłem w stajni, dwie rzeczy zaskoczyły mnie calkowicie: siedzący na koniu Kazik Grzanka ps Melu i Januszek pracujący wówczas u A.Walickiego; były to lata osiemdziesiąte. Kazik pracował u trenera Biesiadzińskiego. Pierwszym dobrym koniem był tam kasztanek Idrys, po nagrodzie Mokotowskiej zimowy kandydat na Derby (dwulatek wygrywający nagr.Mokotowską jesienią kwalifikuje się do biegania w Derby w następnym roku, przyp.A.S.) i starsze, niezłe Daktyl i Orb.

Znalazłem wówczas nowy, ciekawy sposób na zdobywanie pieniędzy na grę na wyścigach -  wspomniany wcześniej cmentarz katolicki na Woli. Stał on się moim miejscem pracy. Handlowałem z moją siostrą Hanną, obecnie mieszkanką Wiednia. Pod bramą na cmentarz, chorągiewkami i żółtym piaskiem, towarzyszył nam przy tym marketingowy napis „kup piasek, pomóż dwóm sierotom”. Szło nam nieźle.

Na torze nowe znajomości: Marek Burski – Bury, Jurek Bogdański - Doliniarz i Wojtek Dworczyński, przez nas nazywany „Klawiszem”. Później doszedł Andrzej Głębicki „Śledzik”.  Andrzej pracowal u Klamara, Doliniarz i Klawisz u Kusznieruka. Był tez Rysiek Ratajczak, który jak wypił, szedł pod zamknięntą stajnię arabów tr Ligockiego i krzyczał: Alchemio moja kochana. Była to klacz nieźle radząca sobie na torze.  Pomimo że stajnia Zenka była dla mnie priorytetem, sporo czasu po południu spędzaliśmy na ławce pod stajnią Kusznieruka, nieraz wypiło się tam buteleczkę. Raz mielismy takie zdarzenie z nabytą flaszeczką na wyścigach: szliśmy pod stajnię poddać się konsumpcji, ale zapomnielismy o szkopku. Nic nie można bylo znaleźć. Nieopodal Smródki znaleźliśmy połówkę mydelniczki, tę płytszą, która po przemyciu w Smródce za szkopek posłużyła...

Po kilkutygodniowej przerwie spowodowanej zaległościami szkolnymi, zatęskniłem za atmosferą toru i udałem się na wyścigi. Jakież było moje zdziwienie, gdy na tablicy z jeźdźcami ujrzałem czarne napisy „J.Kozłowski”. Był to pierwszy wyścig Janka z zawodowymi dżokejami. Dosiadał starego wówczas Kasjusza od Kasiopei w treningu A.Walickiego, u którego Janek wówczas pracował. Byliśmy dumni, że jedzie nasz znajomy, trzymaliśmy mocno kciuki za niego.
Start. Janek traci do czołówki około 15 długości. Myśleliśmy, że pogrzebal swoje szanse, ale Janek powoli, systematycznie odrabiał dystans i na prostej policzył ich wszystkich.
Co za rozwaga u młodego jeźdźca, stuprocentowa skuteczność.

Chciałbym jeszcze dodać  nazwiska dwóch jeźdźców, którzy swą jazdą rozgrzewali ludzi do czerwoności. Był to Aldek Goździk i Mietek Mełnicki , którzy jeździli mocno i bardzo skutecznie. O Mietku mówiono, źe na świni by wygrał, ale jak nieraz na prostej złapali się z Aldkiem , iskry po prostu leciały.


W tym czasie miałem już pierwszą dziewczynę, która miała na imię Ewa, pseudonim Kaczka. Wciągnąłem ją na wyścigi i teraz często mi towarzyszyła. Chodziliśmy na basen wyścigowy kąpać się calą paczką, często nago.  Krzaki wokoło roiły się od podglądaczy, ale nam to nie przeszkadzało. Jak chcieliśmy się poprzytulać z Ewą, chodziliśmy  na noc do pokoju, w ktorym mieszkal Doliniarz i Klawisz. Zawsze mieli pomysł, jak nas tam przemycić.
Nasz związek miał przejść próbny wstrząs . Starzy Ewy zakazali jej spotykać się ze mna twierdząc, że ją deprawuję.  Na znak protestu wspólnie uciekliśmy z domu, wtedy nazywało się to gigant. Noc spędziliśmy na torze roboczym w sianie. Przysnęliśmy wtedy nad ranem , ale zbudziły nas gwizdy i okrzyki jeźdźcow, którzy robili pierwszą przejażdżkę."

(Waldi)






"W sezonie 1986 sześć pierwszych wyścigów wygrałem bardzo szybko.

Pewna osoba, która posadzała mnie o kant, wskutek którego przeniosłem się do trenera Sałagaja, przyszła któregoś dnia spytać się o szanse koni w wyścigu. Tak po zlości chciałem mu dać "w lewo" żeby nie trafił. Niestety wyszło inaczej, z czego pan Zbyszek był bardzo zadowolony, bo trafił wyścig i sporo przy tym zarobił. W podziękowaniu przyniósł mi takiego wielkiego szampana mówiąc, będziesz mial czym opić starszego ucznia, jak wygrasz dziesiąty wyścig.

No i szampan stał, stał, stał i czekał, a ja wciąż nie mogłem wygrać nawet siódmego wyścigu. W końcu zdenerwowany otworzylem go i razem z żoną go wypiliśmy. Starszego ucznia dobiłem już bardzo szybko bez żadnych przeszkód. W całym sezonie wygrałem wtedy szesnaście wyscigów.


W następnym roku do załogi dołączyl Sylwek Pulc, bardzo wesoły i zabawowy człowiek, który można tak rzec, bardzo pasował do całej zalogi.

No raz z Sylwkiem to zabalowałem i ja. W lecie w niedzielny poranek (to chyba byla przerwa, bo wyscigów tego dnia nie bylo), po stajennej robocie trafiliśmy do Gienia w przejściu pod ulicą Pulawską. Tam troche popiliśmy i nabraliśmy ochoty na więcej, a kasy jakoś się tak zlozyło, że nie mieliśmy. Pojechaliśmy do kogoś z rodziny Sylwka aż na Pragę. Tam też coś wypiliśmy, dostaliśmy parę groszy i ruszyliśmy dalej. Następny przystanek to była restauracja w hotelu Metropol, gdzie szefem zmiany wśrod kelnerów byl nasz znajomy gracz wyścigowy. Posadził  nas przy stole, poczęstował paroma kolejkami 50% poloneza, po którym doprawiłem sie do końca.
Gdy wyszedłem z hotelu postanowiłem złapać jakąś taksówkę, która mogłaby nas zawieźć z powrotem na wyścigi. Zamiast iść na postój, podszedłem do taxi Merca, a wiadomo kto stoi zawsze pod samymi hotelami. Pakuję się do środka, a kierowca mnie wygania. Ja mu na to taki tekst, pamiętam do dzisiaj "co kur... nie bedziesz PANÓW na wyścigi wiózl?!" Kazał mi wysiąść, sam wstał, podszedł do mnie. Musiałem strasznie wysoko głowę zadzierać, żeby go dobrze widzieć, i dostałem wtedy z dyńki prosto w głowę. Cios był nokautujący, odwróciłem sie tylko o 180 stopni i padłem na ziemię. Jakby tego bylo mało, zaraz zjawiła się policja, chyba wtedy jeszcze milicja, i zabrali nas z Sylwusiem na Wilczą, gdzie mieściła się komenda. Sylwka jakoś szybko przenieśli na dołek, a ja cały czas przebywałem w przejściówce. Takie pomieszczenie 3x4 metry, po obu stronach tylko kamienne ławy i wielki czajnik, chyba 20 litrowy, z zimną wodą. Po tej mieszaninie alkoholi tak mnie zaczęła boleć głowa, że aż wyłem tam z bólu, co poniektórym nie za bardzo się podobało. Ponieważ Pogotowie na Hożej było blisko, miano mnie zawieść na badanie głowy EEG. Traf chciał, że jakaś kobitka na dołku się pocięła i zabrano ją, a nie mnie. Ponieważ dalej krzyczałem z bólu, po następnych trzech godzinach postanowiono mnie znow zawieźć na Hożą. Dlaczego na pogotowiu zrobiono mi badanie EKG zamiast EEG, tego nie wiem do tej pory, bolała mnie przecież głowa, a nie serce. Do rana jakoś musiałem wytrzymać, a później od razu nas zawieźli na kolegium, gdzie dostaliśmy po 3tys kary plus jakies opłaty, co wtedy znaczyło więcej, niż miesięczna wypłata.
Gdy nas wypuszczono, udaliśmy się, a jakże, do wyścigowej spelunki "Parany". Ja tam wcześniej nie byłem, ale Sylwek znał prawie wszystkich. W ramach zartów mówię do Sylwka "dawaj coś porozrabiamy", po czym on tylko błagalnie na mnie spojrzał i prosił "daj już spokój".
Trener był na nas zly, bo to słanie i poniedziałek, a nas obu nie było w robocie. Mówi: trzeba było do mnie zadzwonić, ja tam znałem całego szefa na Wilczej, to by was wypuścili!
Po tym przypadku od alkoholu starałem się trzymać bardzo daleko.


Co do samych wyscigów, to "Dakociaki" (konie po ogierze Dakota, imp.z Irlandii, przyp.A.S.) cały czas leciały jak szalone. Sylwek przeważnie jeździł na krótkich dystansach, ja dostawałem konie na dłużej,a w nagrodach jeździl Jurek Ochocki lub Janek Kozłowski.

Szkoda mi tylko że Omen nie wygrał Derby, bo był zdecydowanie najlepszym koniem rocznika, ale wiadomo pech Salagaja do derby, i jeszcze inne czynniki na to nie pozwoliły. Nie bardzo rozumiałem, po co przed derbami w nagrodzie Iwna, oba konie ze stajni czyli Omen i Dyktator cięły się w batach o zwycięstwo, a Józio Gęba (Gęborys, przyp.A.S.) na Solozzo tylko sie przyglądał co oni wariaci robią, i oszczędzał konia. Inna sprawa, że w derby też wszyscy pojechali dla siebie, co nie było korzystne. Dlaczego Janek Filipowski na Dietmarze na ostatnim zakręcie nie wziął wyścigu na siebie (nie poprowadził, przyp.A.S.) i nie zapewnił mocnego tempa, tylko dalej się czaił, jakby sam chciał wygrać?...

Dietmar to był późny koń i klasę pokazał dopiero czterolatkiem, kiedy Omen poszedł za granicę, to w Warszawie nie mial konkurencji, i z Solozzo łatwo sobie radził, ale mnie wtedy na Służewcu już nie było.


Dwudziesty piąty wyścig i przejście do kategorii praktykantów dżokejskich, wygrałem we Wroclawiu, na półkrewce (koń półkrwi angielskiej, przyp.A.S.) od nieżyjącego już trenera Władka Dębowskiego.

Po wyścigach wraz z Józiem Gębą poszliśmy do domu innego trenera, choć też Dębowskiego, ale Tadzia. Józio stawial derbowe whisky, ja coś tam za tego praktykanta, i chyba znów trochę sobie za dużo pozwoliłem. Po imprezie pojechaliśmy na lotnisko, by wrócić samolotem do Warszawy. Podczas kontroli biletów Józia przepuszczono, a mnie nie. Napisano mi w bilecie "nie dopuszczony do lotu z powodu upojenia alkoholowego".
Co bylo robić, wsiadłem w autobus, w centrum bilet przebukowalem na następny dzień, i wróciłem na wyścigi, gdzie przespałem się u Dżeksa (Jurek Gabszewicz, późniejszy pracownik warszawskiego toru, aż do smierci kilka lat temu, przyp.A.S.)


Niestety nie mogłem oddać biletu z takim wpisem, aby zwrócono mi za delegację, bo jak by to wyglądało, i koszty musiałem ponieść ze swojej kieszeni.


U trenera Sałagaja poznałem też jednego ze swoich późniejszych trenerów, czyli Krzysia Ziemiańskiego, który wtedy odbywał praktyki. Pamiętam jak przychodził i bardzo zajmował się wtedy nogami Dietmara. Cały czas je czymś wcierał, masował i bandazował.


W 1987 roku trafił się też wyjazd na mityng do Moskwy. Dla mnie fajne przeżycie, dwa tygodnie spędzone gdzie indziej. Dżokeje dotarli dopiero po tygodniu, to trochę czasu na tych najlepszych koniach sie pojeździło. Pojechalem też wyscig na rosyjskim koniu w treningu Czugujewca, który sam akurat wtedy nie jeździł, ponieważ był kontuzjowany. Tor piaskowy, trudny do jazdy, bo przy barierkach czyli kanacie było najwięcej piachu, dlatego po prostych dzokeje uciekali na duże koło, tylko zakręty przejeżdżali małym.


Po powrocie z mityngu trafił mi sie wyścig na Napacie, na której, gdy my byliśmy w Moskwie, jechała ostatnio Małgosia Stelmach. Dystans w obu wyścigach to bylo 2200 metrów. W tym poprzednim wyścigu Napata miala mały numer, a koń z trochę większym numerem po starcie postanowił zawrócić w stronę celownika i zabrał ze sobą Napatę. 
Ja teraz musiałem uważać, aby ona nauczona co można zrobić, nie powtórzyła mi tego numeru. Żeby było trudniej, to miałem ten wyścig poprowadzić dla Chyszowa. Mówię do reszty jeźdźców: doprowadźcie mnie do kanatu, a dalej to już sobie dam radę i poprowadzę. Gdy było jakieś 5-7 metrów do kanatu chciałem już objąć prowadzenie, a ona wtedy gwałtownie zrobila skręt w lewo i przyhamowala. Zamiast poprowadzić, udało mi się wyjść z tej opresji, ale jechalem gdzieś za środkiem stawki. Efekt był taki, że wjechaliśmy stajnią, wygrał Chyszów, zresztą wspaniały później koń płotowo-przeszkodowy z miedzynarodową karierą, a ja byłem drugi.


W całym sezonie wygrałem dwadzieścia cztery wyścigi i miałem ich więcej, niż stajenny dżokej na pierwszą rękę
.
Załatwiłem sobie pracę w Wiedniu na torze u trenera Stefana Bigusa, ale do wyjazdu potrzebowałem jeszcze urlopu bezpłatnego, a z tym był trochę kłopot, bo trener Sałagaj nie kwapił się, żeby go podpisać.

W koncu podpisał, ale później cały czas mi wypominał, że go oszukałem. Przyjechalem co prawda do niego do domu bardzo wcześnie, gdzieś koło 5 rano, obudziłem go i podpisał. Później mowił, że nie widział co podpisuje i myślał, że to tylko na trzy miesiące, a to było bezterminowo.


Trener Sałagaj to był wspaniały fachowiec i świetny trener, któremu bardzo dużo zawdzięczam, dzieki niemu można powiedzieć zaistniałem w tym świecie, choć trochę czuję niedosyt, bo mógłby się lepiej sprawdzić jako nauczyciel dżokei, a tego wszystkiego dopiero później, gdy bylem już ukształtowanym dzokejem, uczył mnie inny trener.

Z trenerem Sałagajem miałem jeszcze przyjemność pracować w Lutku na Mazurach, ale już 15 lat później.





Dziś trochę się rozpisałem i o Wiedeń nawet nie zahaczyłem. Niestety nie dam rady pisać częściej, niż 2 odcinki w jednym tygodniu."

(Tomek) 


1998. Sylwek Pulc i Krzysiek Ziemiański

dżokej Zameczek i trener Jeziorak ;-) a w tle okrąglak ze słynnym barem


ciąg dalszy nastąpi...