Wednesday 15 January 2014

Część 8. Żadna praca nie hańbi

Na początek ogromna do Was prośba: nie wymagajcie dłuższych odcinków, bo to jest po prostu niemozliwe. Jak zaczynam od porannego obrządku, tak kończę po ośmiu-dziewięciu godzinach pracy niemalże bez przerwy, nawet nie mam czasu żeby coś w międzyczasie jeść, więc jest tylko śniadanie i kolacja, a że dzień się wydłuża to wydłuża się również czas pracy i w związku z tym publikuję posty coraz później.
Również zebranie myśli i wytężenie pamięci by sięgnąć kilka lat wstecz, nie jest takie proste. Prawdopodobnie pominęłam, chcąc-niechcąc, kilka interesujących wydarzeń.

Niezmiernie jest mi miło, że czekacie na nowe części historii i bardzo doceniam Wasze zainteresowanie oraz wszelkie komentarze, jednakże proszę o zrozumienie - praca hodowcy-rolnika nie jest pracą na etacie, od 9 do 17. Nieraz jest to praca całodobowa, o czym zdarzało mi się pisać ;-).

                                                                                *   *   *

Zwolnili mnie więc. Wcześniej poleciał M., pod byle jakim pretekstem ale powodem było oczywiście przychodzenie do pracy po poprawieniu sobie humoru - bo on jakoś wiecznie smutny był.
Zdałam firmowe ciuchy w sekretariacie, dostałam ostatni odcinek wypłaty i papiery, wsiadłam w samochód i z ulgą po raz ostatni wyjechałam z La Grange Stables.

Następnym zadaniem było wykonanie telefonu do Job Centre, na specjalną infolinię, aby złożyć wniosek o zasiłek dla bezrobotnych. Rozmowa taka jest darmowa z telefonu stacjonarnego lub budki, natomiast z komórki zżera kredyt we wściekłym tempie. No i czas, na połączenie można czekać godzinę, półtorej, następnie kolejne 45 minut rozmowy z konsultantem, który musi wypełnić wniosek na komputerze.
Nie pytają chyba tylko o numer buta.

Drugą rozmowę musiałam załatwić za M., który jakoś do tej pory angielskiego się nie nauczył, nie na tyle żeby dogadać się poza stajnią, z lenistwa bo przecież łatwiej żebym ja wszystko tłumaczyła...

Po kilku tygodniach oboje dostalismy odpowiedzi że niestety, ale nie należy nam się zasiłek dla bezrobotnych ponieważ nie mamy prawa rezydencji w tym kraju.
Zapaliła mi się czerowna żarówka i mówię, ej no, przecież prawo rezydencji mamy, oboje przepracowaliśmy po ponad 12 miesięcy w pierwszej pracy, papiery na to są, rejestracja w Home Office oraz P45!
P45 to papier, jaki dostaje się odchodząc z pracy, ze wszystkimi danymi.

Złozyłam odwołania, które rozpatrywane są w Szkocji.Wysłałam draniom kserokopie papierów, które wysłałam wcześniej do Job Centre - gdzie zapewne "zaginęły".
Rozpatrzenie odwołania trawło chyba trzy miesiące i nagle okazało się, że prawo do rezydencji oczywiście że mamy, nalezy nam się zasiłek dla bezrobotnych jak najbardziej!
Załatwiłam więc również zasiłek na dom, by mieć z czego płacić za wynajem - landlord (właściciel domu) czekał cierpliwie na pieniądze ponieważ był uprzedzony o sytuacji, ale czułam przez skórę że zaczyna się niecierpliwić.

Później dowiedziałam się, że w tym okresie Wielką Brytanię opuścił milion Polaków. Akuat to był czas początków recesji, kiedy zaczęły się masowe zwolnienia.
Przypadek?

M. niby rozglądał się za pracą, ale za bardzo mu się nie chciało, i szukanie jakoś mu nie szło, wyścigów nie chciał no a ciekawe gdzie chciał znaleźć pracę, jak nigdy nic innego w życiu nie robił, a i gadać nie umiał, poza stajennymi zagadnieniami...

Ja natomiast znalazłam pracę sprzątkaczki w pubie hotelowym w Newmarket, zostałam nawet mianowana supervisorem czyli nadzorcą, dostałam klucze do hotelu i poszłam szorować stoliki i kible. Ze mną pracowała Polka i Brazylijczyk, od 5 do 7 rano, przez 7 dni w tygodniu.
Jak poszłam na zastępstwo sprzątać inny znany pub na High Street, ponieważ Brazylijczycy pracujący tam dostali urlop to poprzysięgłam sobie, że w tym pubie nigdy w życiu nic nie zjem!... Wszystko aż lepiło się od brudu, który grubą warstwą zalegał dołownie wszędzie.

Firma która miała umowę z hotelem, nie dostarczała wystarczającej ilości środków do czyszczenia od pewnego czasu więc powiadomiłam o tym managera hotelu, żeby później nie było powiedziane że to my źle sprzątamy.
Niedługo później firma zaczęła miec problemy z wypłacalnością więc oddałam klucze managerowi, wyjaśniając w czym jest problem.
Wkrótce manager umowę z moim pracodawcą rozwiązał, znalazł kolejną firmę i otrzymałam od niego telefon żebym rozpoczęła pracę z nimi, jednakże o nich akurat słyszałam same niepochlebne opinie na temat wypłacalności itd więc nie zdecydowałam się.

Załatwiłam więc sobie przejażdżki w stajni wyścigowej, za gotówkę czyli bez umowy.
To jest bardzo częsta praktyka na wyścigach, ponieważ podatki są niebywale wysokie, trenerzy są więcej niż chętni aby zatrudnić kogoś na czarno.

I znów miałam niezbyt przyjemne konie. Pamiętam karą dwulatkę, córkę słynnego Singspiela, która po jakiejś kontuzji zaczęła pracę.Pode mną wyszła po raz pierwszy od jakiegoś czasu pod siodło, ledwo lazła, jak krowa, musiałam ją jechać "na kopach" w kłusie, czyli poganiać bez przerwy.

Następnego dnia to był zupełnie inny koń. Bystra i dzika w oczach.

Łachudry nie powiedzieli mi, że poprzedniego dnia władowali jej kilka tabletek i ona po prostu była na głupim jasiu.
Jak juz pisałam wcześniej, to częsta praktyka w Anglii. Nie tyle żeby jeźdźcowi zrobić dobrze tylko by koń sobie nie zrobił krzywdy, szczególnie jak pieprznięty (większość..).

Jak się zgarbiła i wyskoczyła w powietrze z czterech nóg, jak koń na rodeo, to ja pofrunęłam dobre półtora metra z siodła w powietrze i spadłam z hukiem, dobrze że na miękką nawierzchnię.
I dobrze że miałam na sobie kamizelkę.

Bardzo odpowiedzialnie mnie stary posadził wiedząc znakomicie że przecież ubezpieczenia wypadkowego nie mam.
Ale juz jej więcej na szczęście nie dostałam.

W międzyczasie udało mi się prawie cudem załatwić mieszkanie komunalne w mieście, na to konkretne było tylko pięć osób chętnych poza mną, osoba której zaproponowano wynajem zrezygnowała, więc skontaktowano się ze mną, jako że byłam następna w kolejce, a że darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy - podpisałam umowę najmu.

Remont robiony własnym sumptem potrwał trochę, trzeba było zerwać kilka warstw tapet w pokojach, po czym połozyć nowe gdyż ściany średnio się nadawały do malowania, tapetowałam ja praktycznie bez żadnej pomocy gdyż M. stwierdził że on tego nie będzie robił bo się nie zna i już.
Ja też się nie znałam, ale wytapetowałam prawie całe mieszkanie, własnoręcznie.

W któryms momencie przyjechał do Anglii syn M., który właśnie skończył 18 lat więc sama zaproponowałam, że mozna by mu pomóc, załatwiłam po znajomości pracę w lokalnej fabryce mrożonek gdzie zatrudnionych jest wielu rodaków (Anglik do takiej roboty przecież nie pójdzie...) i przyjechał. Manager wiedział że chłopak nie zna języka (teoretycznie wymaganego podczas przyjęcia do pracy) ale powiedział: młody, to szybko się nauczy.
Skończyło się tak, że ów młody "zapomniał" dowodu na rozmowę kwalifikacyjną, nie dostał pracy i był bardzo zadowolony, bo do Anglii bynajmniej nie przyjechał pracować - ciotka mu powiedziała że w Anglii "dają" i robic nie trzeba.

Niezłe nastawienie do życia w samych jego właściwie początkach... Wrócił "pierwszym transportem" do kraju, w którym "nie dają".

W międzyczasie Kamphora zaczęła pracować jak na konia wyścigowego przystało. Szkoliłam ją sama, pod nazwisko jednego z trenerów.

Kamphora & Kamphora na torze Hamilton Hill w Newmarket. Fotograf był do niczego :P


Poszłam również na studia, jako mature student, czyli dojrzały student, z racji wieku ;-). Wybrałam Equine Science - czyli hipologię, kierunek na Anglia Ruskin University w Cambridge.


UWAGA

jeśli ktoś ma słabe nerwy albo je kolację to proszę nie oglądać zdjęcia poniżej!!!


...i nie mówić później, że nie ostrzegałam... ;-)))) 

*
*
*


nóżka dla studentki ;-)


ciąg dalszy nastąpi...

7 comments:

  1. No, no przeczytałam wszystkie odcinki, trochę mi się pomieszali trenerzy i ich żony. Bardzo ciekawie piszesz i zmieniasz moje wyobrażenie o końsko- angielskim światku. Znałam ich od innej, lepszej strony. A dzielna byłaś niesamowicie, największą tajemnicą jest dla mnie jak radziłaś sobie z córką i domem, mając w dodatku wiecznie Smutnego u boku. Ja mam teraz problem z napisaniem tekstu na blogu. Ledwo się wyrabiam ze wszystkim, chociaż chyba najszybciej chodzę w całym miasteczku .... na ile pozwala kolano : )

    ReplyDelete
    Replies
    1. Też miałam inne wyobrażenie o brytyjskich wyścigach jednakże życie to sprostowało... na dobre, o czym później ;-)
      Moje kolano w poniedziałek uniknęło szczęśliwie strzału z kopyta osmiomiesięcznego źrebaka, skończyło się na czarnych podudziach ;-))

      Delete
    2. Moje oba kolana szczęśliwie uniknęły tego samego od tego samego - zasłoniłam się trzonkiem od wideł. :-)

      Delete
  2. Ożesz, Ty to umiesz napięcie budować...

    ReplyDelete
  3. no no.. się dzieje...

    Pozdrawiam
    ma

    ReplyDelete
  4. Wątki poboczne zostaną z pewnością później rozwinięte. Np. życie Kamphory - klaczy.

    ReplyDelete

Note: only a member of this blog may post a comment.