Saturday 1 February 2020

Śmierć nie puka do drzwi - wchodzi razem z nimi

Po ostatniej już i finalnej ucieczce mojej córki z domu Fred odczuł ulgę. Wielokrotnie powtarzał, że konie nie lubią jej - i boją się.

Jako matka nie zwracałam większej uwagi na ten fakt. I raczej nie zauważałam niczego podejrzanego, lecz wymowna historia małego kanarka należącego do Freda wniosła nowe światło na całą sytuację.

Jeffrey


Ojciec Freda hodował kanarki, darząc je miłością - nawet z tyłu cmentarnego pomnika na jego grobie wyrzeźbiono podobiznę tego małego, śpiewającego ptaka.
Fred również miał sentyment do kanarków i kiedy - praktycznie przypadkiem - nadarzyła się okazja, kupił ptaszka z klatką. Kanarkowi nadał imię Jeffrey i w 2014 przywiózł go na Podlasie. Darzył go niezwykłą sympatią, dbał o niego, a maleńki ptaszek odwdzięczał się śpiewem.

Nadszedł pamiętny dzień 30 września 2015 roku, kiedy to wracaliśmy przez kontynent z wyspy brytyjskiej. Zanim moja córka odeszła na zawsze z domu, wpuściła do pokoju najwredniejszego kota, młodego i całkowicie czarnego. A może przypadkiem wszedł przez drzwi? Może przypadkiem klatka kanarka otworzyła się, mimo iż była solidna z solidnym zamknięciem?
Moja matka usłyszała od swojej wnuczki, ze "coś stało się z kanarkiem".

Gdy Fred już w domu usłyszał, że maleńki przyjaciel odszedł, jego oczy wypełniły się łzami i tylko wyszeptał "Jeffrey, oh Jeffrey..."

     *****************

Minęło kilka miesięcy. W sierpniu 2016 Fred wybrał się do Anglii by pozałatwiać różne sprawy i przy okazji odwiedzić rodzinę i znajomych.
Po kilku dniach, 30 sierpnia 2016 wieczorem, po kolacji, do kuchni w domu matki Freda, kiedy on z matką i wujkiem Johnny właśnie sprzątali po posiłku, wpadło trzech dorosłych synów Freda. Jeden z nich zadał cios i powalił go na ziemię, skopali go a następnie najmłodszy syn, zawodowy bokser z sygnetami na prawie wszystkich palcach obu dłoni - legalne sygnety zastępują nielegalne kastety - wskoczył na klatkę piersiową Freda leżącego na wznak i w szaleńczym zapamietaniu począł boksować go po twarzy i głowie.
Dzięki przytomności wujka, który złapał za swój telefon komórkowy i, nie wybierając numeru zaczął do niego krzyczeć "Police!!! Police!!!", sprawcy uciekli.

Fred zatelefonowal do mnie, przekonalam go żeby zadzwonił na policję - "No ale na własne dzieci?..." Tak Fred, na własne dzieci.

Sprawców szukał helikopter i funkcjonariusze z psami, istniała możliwość ze najstarszy syn ma przy sobie broń - nielegalnego obrzyna (Fred wiedział ze jest on w jego posiadaniu I dosłownie bał się o swoje życie).

W rezultacie po powrocie do Polski, nadal posiniaczony i poobijany, Fred wydobył wszystkie zdjęcia swoich dzieci jakie posiadał, i spalił je. Musiało go to wiele kosztować ponieważ był człowiekiem bardzo rodzinnym i oddanym, o wielkim sercu.
Prawdopodobnie wówczas spalił również swój paszport, co miało znaczenie niespełna rok później...




Pod koniec roku sfinalizowałam zakup gospodarstwa leżącego kilka kilometrów dalej, o kilkunastohektarowej powierzchni (w Wyczółkach był jeden hektar i brak możliwości powiększenia działki). Przeprowadziliśmy się dopiero wiosną ponieważ leżaki idące do komina (podłączenie pieców) były w takim stanie, iż kominiarz odradził użycie pieców aż do czasu gdy zostaną dokonane naprawy - a przy ujemnych temperaturach zimowych nie było mowy o pracach murarskich.

Fred w Wyczółkach zawsze narzekał ze czuje na sobie wzrok ludzi, gdy tylko wyjdzie na podwórko. Tu, na wsi o zabudowie kolonijnej, gdzie podwórko odsunięte jest od publicznej drogi o ponad sto metrów i znajduje się pośrodku dużej działki, czuł się znakomicie - wielokrotnie powtarzał ze tu jest jego miejsce i nie chce stąd wyjeżdżać - nawet do sklepu. Z radością oddał się pracy i widać było że cieszy się życiem - tyle że co działo się w jego wnętrzu, nie wie nikt.

30 czerwca 2017 pod wieczór wybrałam się na pastwisko po kozy. Z zachodu nadciągała ogromna, ciemna chmura. Wyszłam ale jeszcze z sieni Fred podał mi kurtkę, mówiąc z uśmiechem żebym założyła bo zmoknę gdy zacznie padać.

Wracałam z kozami nieśpiesznie, ponieważ deszczu jeszcze nie było widać. Kozy popasły się jeszcze na drzewkach dzikiej śliwki, po czym otworzyłam bramkę i stado weszło na podwórko a ja za nim.
Na wprost bramki stał ford transit i musiałam go obejść.
Obeszłam. Po jego drugiej stronie, na wysokości drzwi kierowcy, na wznak leżał Fred. Miał spokojną, prawie uśmiechniętą twarz, wyglądał jakby spał.
Zaczęłam go reanimować i robiłam to aż do przyjazdu karetki - bezskutecznie. Lekarz stwierdził, że Fred był martwy w momencie gdy go znalazłam.

Tyle ze człowiek nie myśli o tym żeby sprawdzać czynności życiowe w takim wypadku.


Po śmierci Freda doznałam bardzo dużo nieprzyjemności ze strony jego synów i mojej córki. Synowie - działając zresztą w porozumieniu z moją córką - wymyślili sobie ze wszystko mi zabiorą, a córka nawet telefonowała do mojego proboszcza, zabraniając mu pochówku Freda.

Ale o tym co działo się po Freda śmierci - oraz o wydarzeniu na kilka dni przed nią - innym razem...




No comments:

Post a Comment

Note: only a member of this blog may post a comment.