"Lata 60-te
zmierzały ku końcowi, więc wspomnieć wypada o dwóch wydarzeniach pominiętych z
powodu niedoskonałości mej pamięci. Chodzi mi o Wieslawa Czerwińskiego, który
był bardzo stonowanym, dobrym człowiekiem i matkę stadną Olchę, która w Iwnie
odegrala znaczacą rolę.
Lata 70-te
- lata tuńczyków, tak mówiło się na wyścigach, chodzi oczywiście o ogiera Tuny,
który krył wtedy w Iwnie, pierwsza mlodzież po Tunym pojawiła się w stajni
jesienią i nie wzbudzala podziwu. W koniach krew kipiała i były trudne - ale
końcoąa ocenę pozostawiam fachowcom.
Był wśród
nich Ibis od klaczy Idumea, trafił się też jeden z ostatnich synów Turysty:
Epizod od klaczy Epopeja, którego dla jaj pokazywaliśmy jako rodzonego brata Epikura,
ktory był kapitalnym koniem wyścigowym, lecz na nieszczęście toru i hodowli
złamał nogę, nasz „Epikur” do startu chyba nie wyszedł. urwał się lub został
sprzedany.
W tym czasie
tez zawieraliśmy nowe, ciekawe znajomości, rodzynkiem byl Romek Jedowski, który
w naszym wyścigowym świecie odegrał rolę niebagatelną,byl fajnym człowiekiem,
luzakiem kochającym świat koni. Prowadzil wówczas stajnię sportową na górce,
tam gdzie teraz jest stajnia Emila, gościl nas chlopaków z bloków na wspólnych
ogniskach, które byly dla nas blokersów - ten termin przyszedł duzo później -
czymś wspaniałym i nobilitującym, gdyż Roman znał wszystkich, dużo nam
opowiadał, a poza tym byl bardzo dobrym jeźdźcem płotowym i przeszkodowym.
Czas
leciał nam miło i szybko, az tu któregos dnia zjawila się na krótko fajna, ładna
dziewczyna, wlosy blond, z tyłu pleciony warkocz. Wywarła na nas ogromne wrażenie,
tak ze nie mieliśmy odwagi zapytać Romana, ale on sam widząc nasze zakłopotanie
oznajmil nam to jest Dorotka, na trybunie wzbogaciliśmy swoją wiedzę, byla to
Dorota Kałuba, amatorka jeżdżąca wyścigi, przyszły wspaniały trener koni wyścigowych,
która w swej dlugiej karierze trenerskiej wygrywała kilkukrotnie wszystko, co
bylo możliwe.
Jakie
robila wrazenie jadąc wyścig z tym warkoczem, tego nie da się opisać
Muszę
teraz wrócić do koni. Zbliżaly się pierwsze starty naszej mlodzieży, byliśmy rozgorączkowani
i pełni optymizmu, czuliśmy że są mocne.
Teraz
wypada wspomnieć o innych młodych w naszej stajni, była klacz Civita z dobrej
strzegomskiej lini od Cyranajki po dwóch ojcach, nie wiedziałem wtedy, dlaczego
dwa byly podane, bodajże - mogę się
mylić, Dorpat i Solali. Śmieliśmy się z chłopakami, że bida jej nie dopadnie,
jak nie jeden tatuś to drugi.
Byla tez
Eskadra, klacz z cennej lini golejewskiej, uwazaliśmy ją, jak się później okaże
słusznie, za czołówkę w stajni.
Pierwszy
start, Ibis pewnie pokonuje Berolinę o 2 długości w czasie 1 min 02 sek, druga startuje Civita, wygrywa w czasie 1 min
01 sek i trzecia Eskadra, wygrywa pewnie czas 1 min 03 sek. Hat trick Zenka,
byliśmy szczęśliwi!
Nadmienię
tylko, że Ibis wygrał już wtedy rozgrywaną nagrodę Próbną. Oto cytat ze
sprawozdania w „świerszczyku”: Ibis, choc nieduży, biegał dobrze i zapowiada
się na konia ciągłego.
To był
pierwszy dobry :tuńczyk”, który pokazał lwi pazur. Konie te cechowała twardość charakteru
i wola walki.
Tego roku
wjechaliśmy jeszcze stajnią (pierwsze i drugie miejsce zajęły konie tego samego
trenera, przyp.A.S.) w nagrodzie, wygral Ibis, druga byla Civita, a Eskadra
wygrała nagrodę Efforty.
Kolejny
sezon, nowe znajomości, nowi ludzie w naszym wyścigowym światku. Poznaję pewną
starszą arystokratkę rodem z Węgier, Romana piegusa i Zbyszka, który po dzień
dzisiejszy jest wiernym graczem i stałym bywalcem toru. Jak się okazuje,
posiadają dużą wiedzę popartą koneksjami stajennymi odnośnie do szans koni.
Stają się dla nas autorytetem i moja dalsza kariera gracza wyścigowego oprze
sie głównie na ich podpowiedziach. Zasłyszane od nich typy przekazuję Węgierce,
ona stawia za swoją kasę i stajemy się wspólnikami. Takich zaprawiaczy bez
pieniędzy było wówczas mnóstwo, każdy z nich twierdził że pracuje w stajni lub
podsłuchał któregoś z jeźdźców jeżdżących na Słuzewcu.
Parana -
była to kawiarnia w Śródmiesciu, składnica wiedzy wyścigowej dostępna dla
aktualnych lub byłych jeźdźców wyścigowych, którzy tam układali się z rekinami
slużewieckich graczy. Kto tam nie przychodzil! Paluch, Wojek i cała plejada
słuzewieckich jeźdźców. Każdy z nich miał swoich graczy. Na każdym stoliku
rozłożony był „świerszczyk” (program wyścigowy, przyp.A.S.), byla wóda i trwała
konferencja. Jak się miało trochę sprytu, można bylo przysiąść się gdzieś obok
i podsłuchiwać. Jeźdźcy byli czujni, rozglądali sie wokoło, ale po paru setach
tracili czujność. A my jak sępy tylko czekaliśmy na ten moment. Przysiadaliśmy
się jak dobrzy znajomi i zapuszczaliśmy żurawia do ich notatek programowych. Co
się podpatrzyło, można było wymienić za kielicha lub podzielić się wiedzą z jakimś
mniejszym graczem. Ci niekiedy rewanżowali się nam swoją wiedzą i tak to się
kręciło. Poznalem Tolka, gracza jak na owe czasy dość solidnego i posiadającego
dużą wiedzę. Pamiętam, jak po kielichu rozmawialiśmy o swoich faworytach. Kiedy
mieliśmy juz nieźle w czubie, Tolek powiedział do mnie: dajesz jednego, ja ci
dam swojego - jak trafię jeszcze knuta dostajesz.
Nie
bardzo wtedy wiedziałem co to knut a i konia nie miałem. Patrzac w program,
postanowiłem zaryzykować i dałem mu Sulimanita. Był to debiut dwuletni od Zenka
ze stajni czyli naszej, pomyslalem: jak paść, to na swoim, a z graczami typu
Tolek żartów nie było. Tolek dał mi araba Etapa po Engracji i podpici
rozeszliśmy się do domów, a był to piątek. Obydwa konie startowały w sobotę,
więc na wyścigach trzymałem się od Tolka w bezpiecznej odleglości. Jak sie okazało, niepotrzebnie, Sulimanit mnie
nie zawiódł i wygrał o dwie długości. Oczywiscie nie grałem, bo nie bardzo w to
wierzyłem.
Ale
wierzyłem w konia Tolka, wiedziałem, jak mocnym był graczem. Faworytem wyścigu
byl siwy Elegant, drugi Elokwent, Etap w notowaniach był piąt. Zagrałem wtedy,
mówiąc slużewiecką gwarą na dwie kosy, do Etapa: Eleganta i Elokwenta, dość
grubo, jak na moje uczniowskie możliwości. Chodziłem do szkoły średniej i miałem
526 zł stypendium. Walnąłem za 300 Etap-Elokwent
i 200 Etap-Elegan. Wygral Etap, drugi Elokwent, trzeci Elegant, płacili 25 do 1.
Zgarnąłem kasę i poszedłem podziękować Tolkowi . Jak go zobaczyłem z daleka
bluźniącego – zrezygnowałem, dałem wióra do domu z twardym postanowieniem, że
więcej to ja grał nie będę i tak zakończyła się moja hazardowa kariera na Słuzewcu.
Tolek grał na jedną kosę z
Elegantem i wyleciał w powietrze, a ja nie byłem nachalny, rozłożylem na dwie
kosy i trafilem. Postanowiłem nie grać, bo postawić całe stypendium, tó jak
powrót do gry za klasowe, nałogowy hazard – przestraszyłem się.
Ale oczywiście postanowienia
nie dotrzymałem, o czym później.
Chciałbym jeszcze wyjaśnic pewien termin
obowiązujacy do dzisiaj w gwarze wyścigowej: dwie kosy. Oznacza to dwie kombinacje różnych koni do swojego faworyta."
(Waldi)
*** W związku z faktem iż Tomek dziś miał ciężki dzień, wymarzł i nie ma siły na pisanie, wrzucam wywiad z innym kolegą, Andrzejem Kowalewskim "Johanem", wieloletnim pracowniiem stajni Rzeczna kierowanej przez niezapomnianego Arkadiusza Goździka.
Wywiad został przeprowadzony i ukazał się w serwisie Finisz.pl, który poświęcony jest wyścigom konnym.
Materiał zamieszczamy za zgodą Finiszu.***
Służewiec lat osiemdziesiątych - wywiad z Andrzejem Kowalewskim
data publikacji: 17.05.2010, 17:13 | autor: elwira | liczba komentarzy: 0
Leito: Przez wiele lat był Pan pracownikiem Toru Wyścigów Konnych (TWK).
Co sprawiło, że pojawił się Pan na Służewcu?
Andrzej Kowalewski: Przeczytałem
w prasie ogłoszenie o naborze do pracy. Ja, tak jak zdecydowana
większość pracowników, na wyścigi przyjechałem spoza Warszawy. Pochodzę z
mazur, znad jeziora Roś. Uprawiałem amatorsko wiele sportów, ale
wyścigi konne wydawały mi się nieosiągalne, dlatego jak tylko nadarzyła
się okazja postanowiłem spróbować. Ponieważ miałem dobre warunki
fizyczne, ważyłem tylko 52 kg, łatwo otrzymałem pracę.
W
tym samym czasie co ja do pracy zostali przyjęci Tomasz Kluczyński,
Wiaczesław Szymczuk, Piotr Piątkowski, Andrzej Lubarski, Wojciech
Olkowski, Mirosław Pilich i Andrzej Laskowski. Same dinozaury i o dziwo
to ostatni polscy dżokeje. Aktualnie nie ma żadnych nowych adeptów
sztuki jeździeckiej polskiej narodowości, ponieważ na Służewcu nie dba
się o narybek. Żaden młody człowiek nie przyjedzie na tor do pracy,
ponieważ nie ma warunków do uprawiania tego sportu. Brak też informacji o
poszukiwaniu nowych pracowników.
W
dzisiejszych czasach to nie jest popularne zajęcie, do tego brak
możliwości zamieszkania na miejscu przy pracy w godzinach od 5 rano do
12 i od 16 do 18 jest poważnym utrudnieniem. Odstrasza też praca na
czarno. Za to mamy coraz więcej pracowników ze wschodu. Być może dla
nich jest to alternatywa, ale z czasem i oni zapewne będą traktować
pracę tu jako szczebel w swojej karierze na zachodzie.
Leito: Jak wspomina Pan przyjazd na TWK?
A.K.: Przyjechałem
pod koniec lat 70, miałem niewiele ponad 20 lat. Dostałem
zakwaterowanie w hotelu i całodzienne wyżywienie. Ponieważ nie miałem
zielonego pojęcia o koniach zostałem skierowany do stajni
dokształcającej, gdzie przez miesiąc uczyłem się pod okiem Ludwika
Kuśnieruka. Tam przeszedłem okres próbny. W tym czasie uczyłem się jak
trzyma się zgrzebło i szczotkę, jak czyści się konia, jak do niego można
podchodzić. Podstawowa wiedza przy obrządzaniu koni. Po miesiącu
dostałem się do stajni Arkadiusza Goździka, gdzie przepracowałem prawie
15 lat. To był najlepszy okres mojej pracy. Załoga była bardzo zgrana.
Doświadczona załoga naziemna i kilku młodych jeźdźców, między innymi
Józef Siwonia, śp. Michał Żurek, Wojciech Olkowski. Większość z nich w
tej chwili prowadzi własne stajnie.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tor wyścigowy był doskonałym miejscem do pracy i życia dla młodych ludzi. W
tych trudnych z powodu komuny czasach, był to teren samowystarczalny.
Można było uprawiać wiele rodzajów sportu. Była siłownia, korty
tenisowe, boiska do siatkówki i do piłki nożnej. Można było skorzystać z
sauny i łaźni, co dla jeźdźców było bardzo ważne, dla wielu niezbędne
dla zachowania odpowiedniej kondycji i wagi. W hotelu przyjmował
internista i dentysta.
W hotelu była też klubokawiarnia z bilardem, można było też zagrać w brydża, szachy, warcaby.
Mało tego, to jeszcze na terenie toru była też świniarnia.
Leito: W którym miejscu była świniarnia?
A.K.: Świniarnia
była za stajnią Olkowskiego i Janikowskiego pod samym murem. Są jeszcze
chlewki, ale zostały już dawno temu przerobione na stajnie. Heniek
Łątka hodował tam byki, świnie i kury. Mieliśmy też swój ogród, swoje
warzywa. Było też kino. Franek Kopecki w hotelowej stołówce wyświetlał
najnowsze filmy. Zbieraliśmy się tam po pracy i razem oglądaliśmy
Warunki były takie, że żyliśmy tylko i wyłącznie wyścigami na wyścigach.
Leito: Kto wtedy był prezesem TWK?
A.K.: Dyrektorem
w tych latach był Leszek Gniazdowski. Niesamowicie rzeczowy, wręcz
surowy człowiek. Jak gdzieś leżał choćby papierek zaraz gonił do
sprzątania. Teren był niesamowicie zadbany. Może był zbyt pedantyczny,
ale pilnował osobiście na całym terenie porządku i wszystkich bardzo
dyscyplinował. Trochę na niego narzekali, ale jak teraz patrzę na ten
teren to myślę, że taki człowiek na wyścigach by się bardzo przydał.
Lubił to co robił. Był wręcz do tego stworzony. Kochał wyścigi i ludzi
za murem.
Pod
hotelem był i nadal jest rozległy plac gdzie odbywały się różne
imprezy. Dyrekcja organizowała zawody z okazji np. dnia dziecka dla
dzieci osób pracujących na wyścigach. Maluchy mogły się świetnie bawić, a
do tego organizator fundował ciekawe nagrody. Często rozgrywaliśmy
mecze piłki nożnej - turnieje pomiędzy stajniami. Była biblioteka,
działały różne kluby zainteresowań min. fotograficzny czy
plastyczno-malarski. Pamiętam też, jak na zaproszenie przyjechał na
wyścigi Generał Skalski - człowiek legenda i opowiadał nam, jak naprawdę
wyglądała bitwa o Anglię.
Leito: Jak wyglądał dzień roboczy w stajni?
A.K.: Zależało
to od pory roku. Każdy pracownik stajenny miał 4 konie pod opieką, tak
zwane konie standardowe, a pozostałe, przy których pracowaliśmy, były to
konie nadliczbowe, których można było mieć nawet 4.
Zimą przychodziliśmy na godzinę 6 i pracę zaczynaliśmy od obrządku własnych 4 koni.
Konie
były karmione 3 razy dziennie samym owsem tylko przez koniuszego.
Najlepsze konie dostawały go troszeczkę więcej od pozostałych. Rano
karmiono najpóźniej o 5 rano i była to 1/3 porcji obiadowej. Dwa razy w
tygodniu przygotowywano mesz.
W
każdej stajni było sporo amatorek. Wszystkie musiały być w stajni na 6
rano. Pomagały w lekkich pracach w stajni. Te, które nie umiały jeździć,
uczyły się między przejażdżkami, najpierw kłusować, a kiedy już dobrze
sobie radziły to galopować. Te które dobrze opanowały jazdę wyścigową
mogły uczestniczyć w wyścigach. Były organizowane specjalne wyścigi
amatorskie. Prowadzony był też specjalny oddzielny ranking amatorski z
nagrodami.
Jeźdźcy
czuli się bezpiecznie, ponieważ codziennie od 7 do 12 na torze podczas
treningów była karetka pogotowia i lekarz. W razi jakiegokolwiek wypadku
można było liczyć na natychmiastowa interwencję.
Leito: Czy osoby które oporządzały swoje konie też na nich jeździły?
A.K.: Nie. Na 30 koni w stajni było 7 ludzi i koniuszy
Od
godziny 6 konie były czyszczone, a potem trener przydzielał je
jeźdźcom. Wyjeżdżaliśmy w siedmiu, ośmiu na jedną przejażdżkę. Zimą
jeździliśmy krócej i bardzo wolno, czasami tylko kłusa. Ważne, żeby
konie trenowały codziennie. Zimą pracowaliśmy do godziny 12.Na
popołudniowy obrządek przychodziło się tak jak teraz, czyli o 17. Między
17 a 19 oporządzało, karmiło i czyściło się konie.
Wiosną
i latem przychodziliśmy do pracy bardzo wcześnie. Na godzinę 5 rano
wszyscy musieli być w stajni. Na początek obrządek a potem były
przejażdżki. W upalny dzień kończyliśmy już o godzinie 10, czasami nawet
9. Ważne, aby konie nie trenowały w upale tylko odpoczywały w stajni.
Konie
były różne. Zdarzały się takie, których nie dało się zajeździć, ale
było ich mało. Pamiętam jeden taki przypadek, kiedy młody koń po
osiodłaniu uciekł ze stajni i zabił się uderzając łbem o gnojownik.
Pamiętam też klacz. Nazywała się Opuszka. Miała bardzo trudny charakter,
w stajni zrzuciła wszystkich jeźdźców po kolei. Nie oszczędziła nikogo.
Ten kto miał ją siodłać dostawał nagle potrzebę pójścia na stronę.
Jednak drogą selekcji takie konie były usuwane z hodowli. Były też
konie, które po założeniu siodła zachowywały się jakby nosiły je od
urodzenia. W dużej mierze ich zachowanie zależy od sposobu obchodzenia
się ze źrebakami w stadninie od pierwszych chwil jego życia.
Leito: Czy to nie były czasy, kiedy konie prowadzało się w ręku?
A.K.: Nie
to były lata 60. Tamte czasy znam tylko z opowiadań. Była wówczas
mniejsza ilość koni, po 14 czy 15 koni w stajni i po 7 ludzi do pracy
przy nich. Był na to czas. Zapewne jest to lepsze dla konia, bo ma
bardzo duży kontakt z człowiekiem. Teraz z przejażdżki koń idzie prosto
do maszyny i zupełnie inaczej koń się zachowuje.
Po
jeździe każda ze stajni miała kawałek terenu do sprzątania np. ja jak
pracowałem u Arkadiusza Goździka, to mieliśmy do posprzątania kawałek od
naszej stajni do szpitala.
Leito: To duży odcinek. Czy codziennie musiał być sprzątnięty?
Nie,
nie codziennie, ale co najmniej raz w miesiącu. Usuwało się piach. Nie
zamiataliśmy drogi, bo od tego były inne załogi. W tamtych czasach
takimi sprawami zajmowało się mnóstwo osób. Była załoga do układania
kanatów, inna do pielęgnacji toru i inna do sprzątania. Byli hydraulicy,
malarze, murarze.
Jak wyglądały wyścigi w tamtych czasach?
A.K.: Przede
wszystkim bardzo dużo ludzi przychodziło na tor. Trybuny pękały w
szwach, wszędzie długie kolejki do kas, ludzie przeciskali się między
sobą, aby cokolwiek zobaczyć. Atmosfera była niesamowita i ten doping na
finiszu. Na największe nagrody przychodziło nawet kilkadziesiąt tysięcy
osób. Wstęp był darmowy dla wszystkich.
Dziś
w radio słuchałem –jest taki program gdzie podają relacje z wyścigów
konnych – i chwalili się, że na wyścigi przyszło1000 osób. Tysiąc ludzi
to przychodziło kiedyś pod tą trybunę gdzie na Wrocław się grało, to był
czwartek. W czwartki przychodziło się na Wrocław, a środa, sobota i
niedziela to był dzień wyścigowy u nas. Na Wrocław przychodziło tyle
ludzi, co teraz do nas na wyścigi, a wtedy był tylko przekaz
telefoniczny.
Leito: Na jakie wynagrodzenie i profity mógł liczyć pracownik stajni wyścigowej?
A.K.: Młody
człowiek początkowo był młodszym jeźdźcem, potem jeźdźcem, a potem
starszym jeźdźcem. Koniuszym był zawsze starszy człowiek, zasłużony,
który już nie jeździł tylko zajmował się nadzorem. Była odpowiednia
hierarchia wśród pracowników, która miała odzwierciedlenie finansowe.
Dostawaliśmy
pieniądze za swoje 4 konie, plus nadliczbowe. Za konie, które
prowadziliśmy do wyścigu również dostawaliśmy wynagrodzenie. Było tak
jak to się mówi za komuny - płacili za wszystko. Prawdę mówiąc my
byliśmy grupą zawodową o zarobkach porównywalnych z zarobkami górników -
takie pieniądze kiedyś tu były.
Płatne
były też zajażdżki młodych koni. Dostawaliśmy również procent od
sprzedanych koni. Od ceny sprzedanego konia procent szedł na wyścigi i
stajnia, w której koń był trenowany dostawała odpowiednią sumę.
Pracownicy też?
A.K.: Tak,
pracownicy też. Wszyscy, czasami nie było rozgraniczenia trener czy
pracownik stajenny, tylko równo było dzielone. Ponadto po gonitwach
międzynarodowych, tak jak to miało miejsce kiedy Czubaryk był drugi w
gonitwie Europy w Baden-Baden premia dla stajni była bardzo wysoka.
Pieniądze dostawali nawet amatorzy.
Mieliśmy
kiedyś w stajni klacz Penicylinę. Ona została sprzedana chyba za milion
dolarów. 5 czy 10 % poszło na stajnię. Wtedy 10 dolarów to zarabiało
się na miesiąc - to na tamte czasy były niewyobrażalne pieniądze.
Ponadto mieszkaliśmy w hotelu gdzie zapewnione było całodzienne
wyżywienie.
Była
szansa otrzymać mieszkanie na torze, ale było bardzo trudno. Mieszkania
nie dostawali ludzie z przypadku. Nie było takiej możliwości żeby ktoś
po roku, czy po dwóch dostał mieszkanie. Musiał co najmniej 10 lat
przepracować, żeby np. w baraku dostać lokal. Oczywiście dopóki nie było
nowego bloku. Dopiero po jego wybudowaniu była bardzo duża roszada.
Pamiętam
jak Dul i Kozłowski mieszkali w barakach przy stawie. W zasadzie
wszyscy dżokeje tam mieszkali. Mazurek mieszkał w hotelu, ale tym starym
na górce. Ten hotel już jest do rozebrania – to taki długi, zrujnowany
barak. Potem dopiero wybudowali hotel, który stoi do dziś.
Leito: Jak wspomina Pan swój debiut na zielonej bieżni?
A.K.: Po
5 latach pracy w stajni, trener Goździk zapisał mnie do wyścigu.
Jechałem na arabie, który nazywał się Don. Był to bardzo dobry,
pozagrupowy arab, ale karierę miał już za sobą. Jechałem pod ulga wagi w
wyścigu niższej grupy i musiałem ważyć 60 kg. Nie musiałem więc
schudnąć i mogłem jechać w dużym siodle. Byłem chyba czwarty, albo 5.
Przeżycie niesamowite. Miałem sucho w gardle, a nogi drżały mi tak, że
nie wiedziałem co się dzieje. A to wszystko ze strachu, żeby dobrze
wypaść.
Potem
jechałem jeszcze kilka razy, ale bez sukcesów. Zająłem się innym
sportem, który pochłonął mój czas. Na terenie była siłownia, atlas,
profesjonalne ciężary, hantle, ławeczki. Z kilkoma kolegami pod nadzorem
mojego nieodżałowanego kolegi „Pikusia” dbaliśmy o naszą tężyznę
fizyczną. Treningi 4 razy w tygodniu spowodowały, że w krótkim czasie z
52 kg zacząłem sporo przybierać na wadze i po 2 latach ważyłem 90 kg.
Potem jak zmarł Olek Poniedzielski siłownię ktoś zamknął, a sprzęt rozdano. W taj chwili hula tam wiatr i nie ma nawet drzwi.
Leito: Gdzie Pan jeszcze pracował poza stajnią trenera Goździka?
A.K.: Pracowałem
u trener Nieory około 6 lat, ale już zupełnie za innych czasów. Były to
czasy po prywatyzacji. Nie narzekam, ale już powoli wszystko się
waliło, nie można było niczego wyremontować. Coś się łatało bez przerwy
najtańszym kosztem, prowizorycznie, żeby koniom nie kapało na głowę, ale
pani trener robiła to za własne pieniądze.
Leito: Jak Pan ocenia dzisiejsza sytuację wyścigów?
A.K.: W
tej chwili wyścigi to ruina. Panowie z TS mogliby się przejść po
terenie i zobaczyć tą perełkę architektury. Rozpadające się stajnie,
wszechobecny brud, a teren za hotelem może konkurować z dżunglą.
Mieszkania w krytycznym stanie, rozpadające się dachy i grzyb. Ostatnia
zima pokazała opłakany stan zabytkowych budynków mieszkalnych -
wszystkie mieszkania na drugim piętrze zostały zalane.
Podwyższanie
czynszu trenerom i lokatorom niczego nie rozwiąże. Brak jest pomysłu na
funkcjonowanie tego kompleksu. Nikomu nie opłaca się trzymać konia,
który wygrywa czwarto grupowe gonitwy. Nawet koń z drugiej grupy nie
zwraca zainwestowanych w niego środków. Kiedyś nawet przeciętne konie
potrafiły na siebie zarobić. Czy pojawi się szansa, na ożywienie toru
bez zniszczenia go i wysiedlenia mieszkańców i koni, to zależeć będzie
głównie od dobrej woli właścicieli terenu.
Polska Kronika Filmowa z 1973 roku, w której w 7min 53sek pokazuje się Dorota Kałuba
ciąg dalszy nastąpi...
Ehhh, że też tego nie przeczytałam wcześniej, jak parę razy byłam na Wyścigach. Wiem, że te czasy to nie to samo, ale jakaś atmosfera i magia nadal jest. Może wybiorę się jeszcze jak będę w Warszawie, tylko poproszę o dobre typy, bo do tej pory jeszcze nic nie wygrałam:)
ReplyDeleteStrasznie podobają mi się te zakulisowe opowiesci.
Może warto napisać jak się nadaje koniem imiona i dlaczego ważne jest po jakim ojcu i matce etc.? Myślę, że nie wszyscy to wiedza.
No i sposób pisania panów, widać że to ich życie "od zawsze".
Wspaniale!
Pozdrawiam serdecznie, Milla
magiczny inny świat. Dziękuję :)
ReplyDeleteR.