Wednesday 8 January 2014

Krótka historia emigracji, czyli Kamphora się obnaża (częściowo)

Miałam juz wątku emigracyjnego nie ciągnąć, ten post miał być o czymś zupełnie innym ale jednak "muszę, bo inaczej się uduszę". Nie lubię opowiadać o sobie, ale w tym wypadku uważam to za zło konieczne ;-).


Jak wiele osób czytających bloga wie, przez większość życia pracowałam na wyścigach konnych, na warszawskim Słuzewcu, gdzie trafiłam w 1988 roku, najpierw jako jeździec amator, i zostałam na długie, długie lata - aż do emigracji na początku 2006 roku.
Praca moja lekka nie była, równo z chłopakami dźwigałam worki z owsem, baliki słomy i siana (oj wrzynały się te sznurki w dłonie!), wyrzucałam gnój, zagrabiałam piaskowe kólka do kłusowania, podrzucałam piach pod maszyną stępową ("karuzelą") - mokry piach, zmieszany z gnojem wcale lekki nie jest. Nigdy nie uznawałam dla siebie taryfy ulgowej z racji bycia kobietą (raczej babochłopem!). Oprócz tego jeździłam, przeważnie trudne, nieprzyjemne konie, od pięciu do ośmiu, a zdarzało się i czternaście czasami. Do pracy musiałam dojechać, tramwajem ze Śródmieścia, a później dojść na piechotę do stajni, jakieś 15 minut szybkim krokiem. Na ogół dwa razy dziennie, na 6 rano do południa, i później na 16 do 18. Czasem zdarzało się pracować tylko na rano, co było błogosławieństwem - choć nie zawsze. W jednej ze stajni pracowałam przez kilka miesięcy za 400zł. Miesięcznie. Tylko jeździłam, ale to i tak były psie pieniądze, stać mnie było na markaron z Biedronki, i ...na makaron z Biedronki.

rozładowując kilka ton siana

Ostatnia pracą przed emigracją była praca u świętej pamięci trenera Bogdana Ziemiańskiego, do którego wróciłam po kilku latach (w sumie w tej stajni spędziłam ponad 12 lat). Starszy pan, urodzony we Lwowie zawsze mnie lubił i był moim najlepszym pracodawcą. Nie najlepszym pracodawcą w Polsce, ale ogólnie. Miałam własciwie wolna rękę w trenowaniu koni, które były mi przydzielone do jazdy, zdołałam doprowadzić do zwycięstwa szwedzkiego araba Bimaala, w moje urodziny w 2005 roku i to był wybuch roku w końskim totalizatorze - ten koń nigdy wczesniej i nigdy później nie zarobił chyba zadnych pieniędzy. Pamiętam ukochaną folblutkę, kasztanowatą Terekię - wygrała chyba trzy razy i zawsze plasowała się na płatnym miejscu. Bardzo lubiłam na niej jeździć i zawsze szłysmy na tor treningowy w pojedynkę, bez innych koni.

na Bimaalu. Gdzieś mam jego zdjęcie z wygranej

tu akurat na wałachu Ranissimo, ze stajni Grześka Wróblewskiego (tego od Wielkiej Pardubickiej)

Nie tylko z tego powodu, miałam poważanie i szacunek nie tylko u innych pracowników, lecz równiez u trenerów, czy właścicieli koni.
Cholernie byłam szczęśliwa, kochałam moją pracę. Moje zycie było takie, jak chciałam.

z ukochanym ogierem Inwestorem, niedługo przed wyjazdem

Kiedy trener uległ wypadkowi (młody koń kopnął go w klatkę piersiową), miałam wolną rękę w prowadzniu stajni, pełne zaufanie. Nie zawiodłam.
W tym czasie zdecydowalismy się na emigrację, która chodziła nam od pewnego czasu po głowie. My, czyli ja i mój były narzeczony. Otrzymaliśmy znakomite propozycje pracy w znanych stajniach w Irlandii, UK, USA i Nowej Zelandii - nie miałam zamiaru wyjeżdżać do kraju, którego języka nie znałabym biegle w mowie i pismie. USA równiez było w miarę rozważaną opcją ponieważ od 1997 roku mieszka tam moja mama.
Wybralismy UK ponieważ jest najbiżej Polski. Emigracja miała być na kilka lat, żeby odłozyć pieniądze na gospodarstwo w Polsce.
Ostatniego naszego dnia w Polsce, 6 marca 2006 roku, Krzysiek, syn p.Bogdana (Krzysiek Ziemiański jest równiez trenerem koni wyścigowych), przywiózł ojca, wciąż nie czującego się najlepiej, do stajni. Pożegnaliśmy się, a ja najbardziej pamiętam jak stałam we wrotach stajni, patrzałam na pana Bogdana wsiadającego do Krzyśka samochodu, i ryczałam jak bóbr.
Przypominając sobie tę scenę mam nadal łzy w oczach.

z Bogdanem Ziemiańskim, pierwszy urlop z UK, czerwiec 2006


Następnego dnia wsiedlismy w samolot, wylądowalismy w Luton, stamtąd autobus do Birmingham gdzie odebrało nas nasze szefostwo.
Mieszkanie - w przyczepie, zwanej w Polsce domkiem holenderskim czyli mobile home, trzy mile do pracy, żadnych rachunków, nawet zapasy zarcia na dwa tygodnie! Do raju trafiliśmy czy jak?!
Praca: w nienormalnych godzinach, od 7.30 do 1.30 i później od 3.30 do 6 wieczorem. Dlatego tak późno start rano, żeby pan trener łaskawie się wyspał - i tak nieraz o 8 rano przychodził na kółko kłusowe z zatartym łbem i czerwony na mordzie (bo sobie lubił chlapnąć). Gdzie mu do przedwojennej elegancji pana Bogdana, który w lecie o 5 rano jechał rowerem do stajni!!!

No i tak pracowalismy, a raczej rypalismy, ja jeszcze dawałam radę psychicznie chociaż jak skończyliśmy pracę o 1.20 po południu to szliśmy wydłubywać mech i trawkę spomiędzy kostek bruku na podwórku, a jak w deszczu kończylismy o 3 południu to nie było problemu i nadgodzin płaconych też nie było. Nie mówiąc o tym że człowiek był cholernie głodny a za pół godziny trzeba było... znów zacząć pracować, pucować koniki żeby się błyszczały jak, za przeproszeniem, psu jajca.
Notabene w Polsce wieczorem rzucało się gnój pod pojnik na rano do zebrania, dawało siano, karmiło i szło do domu.

A jak w weekendy pracowalismy na zmiany, bo co drugi tydzień była wolna sobota po południu i cała niedziela, więc tylko połowa całej załogi szła, to trzech Pakistańczyków pracowało przy klaczach i wałachach a mój były i ja oporządzaliśmy ogiery, w takiej samej ilości jak te wałachy i klacze. Wredne, chamowate i agresywne bydlaki. Jeden taki przy czyszczeniu tylko patrzał gdzie mam nogę, zeby na mojej stopie złośliwie postawić kopyto i oprzeć cały ciężar ciała.
U ogierów jak szło się korytarzem to trzeba było uważać i iść dokładnie środkiem, bo tylko wściekłe pyski ze sulonymi uszami wychylały się z boksów i próbowały złapac zębami.
No, zostałam doceniona. Bo i konie też miałam do jazdy takie, na których Anglicy nie chcieli jeździć a z Pakistańczyków te konie robiły wiatraki.
Była taka półsiostra Kamphory, skarogniada Aquilegia. Wszystkich ponosiła, jak ją dostałam i nauczyłam nosić nisko łeb, na długiej wodzy, to zaraz mi ją zabrali bo juz była grzeczna.
Później nie dawała nikomu wejść do boksu do siodłania, atakowała, kopała, gryzła. Dostałam ją spowrotem.
Był Flash, ogier z ubytkiem w pysku. Nosił się, nieraz poniósł, wędzidło mu się przeciągało. Załozyłam inne, wąsate, zrelaksowałam, spokojnie kentrował na długiej akcji. Dali go do jazdy Angielce, która wczesniej nie dawała sobie z nim rady.
Naprawdę mnie doceniali.

Aquilegia przed jednym z wyścigów. Prowadzi ją Pakistańczyk Adnan Hassan, to juz kolejna historia...


30 września 2006 uległam wypadkowi w stajni, podczas siodłania, w wyniku czego miałam zablokowane kolano a ból taki że mozna wyć. Wypadek wydarzył się o 10.30. Od zony trenera usłyszłam, ze mój facet zabierze mnie do szpitala po pracy.
Siedziałam w kantynie, czas wlókł sie niemiłosiernie, z bólu wzięłam papierosy od kolegi i zaczęłam palić chociaż rzuciłam lata wczesniej. Na jednej nodze skacząc, dostałam się pod drzwi domu trenera i zapytałam jego zony, czy mogą M. zwolnić wcześniej bo ja juz nie wytrzymuję z bólu, muszę jechać do szpitala. Jaka była odpowiedź? Zgadniecie? Tak, zgadliście, usłyszałam twarde "Po pracy!!!".

Po pracy pojechalismy do pobliskiego szpitala - nie znałam wtedy systemu opieki zdrowotnej w UK, bo i skąd, a i nikt mnie nie raczył poinformować - lokalny szpital nie miał A&E czyli wypadkowego oddziału.
Przyjęli mnie. Kolano boli? No tak, spuchnięte. Przykładaj sobie lód, usłyszałam, i damy ci opaskę.
Ale ja muszę w poniedziałek iść do pracy, pracuję przy koniach wyścigowych, a kolana nie mogę ani zgiąć ani wyprostować!!! (To była sobota, wolny weekend)
- Tak więc przykładaj sobie lód i trzymaj nogę w górze.
Dostałam tez ulotkę o obrażeniach kolana (sic!!!). Ktoś mi powiedział, że na pierwsze siedem dni to zwolnienie z pracy mogę sobie sama wypisać.

Jak sobie wyobrażacie, następnego dnia czyli w niedzielę, nie było lepiej. Pojechalismy więc do tego samego szpitala.
Tym razem jakaś bardziej zorientowana pielęgniarka powiedziała że to z pewnością łękotka (tu nauczyłam się nowego słowa: cartilage!) i że powinnam wrócić w środę, kiedy w szpitalu będzie lekarz. Pielęgniarka dała mi kule inwalidzkie, żeby łatwiej mi było kustykać ze zgiętą nogą której nie mogłam wyprostować.
Niech jej Bóg błogosławi.

Wróciłam w środę. Lekarz powiedział: Tak, to łękotka. Przyjdź we wtorek, kiedy będzie lekarz ortopeda.

Wróciłam we wtorek. Lekarz ortopeda powiedział: Tak, to łękotka. Powinnas mieć MRI scan. (rezonans magnetyczny). Ale na MRI scan czeka się pół roku więc najlepiej, jak cię przyjmą w szpitalu to zrobią szybciej. Chcesz tak zrobić, to zadzwonię do szpitala i załatwię łóżko.
Co miałam zrobić? Zgodziłam się, pielęgniarka powiedziała ze jak tylko będa mieli potwierdzenie to do mnie zatelefonują, więc muszę być gotowa.
Zatelefonowali kilka godzin później. Udałam się do szpitala w Sutton Coldfield, szpitala Dobrej Nadziei (Good Hope). Łózko czekało ale musiałam najpierw czekać na wypadkowym. Poczekałam kilka godzin, połozyli mnie, wśród wypadków własnie, w tym jakaś starsza kobieta z zakrwawioną twarzą, masakra.
Tuż po północy zostałam obudzona (spanie to i tak zadne nie było, ze wszystkimi zapalonymi światłami). Przenosili mnie na inny oddział, gdzie było łózko, oddział - jak się później okazało - ginekologiczny, chirurgii jednego dnia (90% wszystkich operacji jest w Anglii chirurgią jednego dnia, tak na marginesie mówiąc...). Pobyłam tam chyba dwa dni, przeniesli mnie na oddział geriatyczny, sala osmioosobowa, średnia wieku (wyłączając mnie) jakieś 80 lat z hakiem. W nocy włączył sie alarm przeciwpozarowy i pamiętam starszą panią która leżała obok, wstała i zaczęła uderzać ręką w moje łózko mówiąc "Tell me what is happening! Tell me what is happening!" ("Powiedz mi co się dzieje!"). Powiedziałam, to fałszywy alarm, cos im sie popsuło, wracaj do łózka spać.
A za godzinę znów to samo.

Chciałam wyjść na weekend na przepustkę, będąc w szpitalu od wtorku wieczorem codziennie męczyłam każdą zmianę pielegniarek, kiedy nareszcie będę miała scan - oczywiście nikt nic nie wiedział! Na przepustkę nie mogłabym wyjść ponieważ straciłabym łózko i cały proces zacząłby się od nowa.
Trudno. Czytałam masę książek Dicka Francisa i Johna Francome, wyścigowe kryminałki, masa tego była w podręcznych biblioteczkach na szpitalnych korytarzach.

W poniedziałek rano trzech Hindusów stanęło nad moim łózkiem i główny, jak się później okazało Mr Ashok (na doktora się mówi - pan...) powiedział z silnym akcentem: "You will not have scan. Tomorrow you will have your operation!" ("Nie będziesz miała skanu. Jutro będziesz miała swoją operację!").


Ciąg dalszy nastąpi... jutro.

18 comments:

  1. Sprawa łękotki jest mi bliska wielce, "wychodziłam" swoją operacje w półtorej roku , kiedy to już nie miałam sił, wzięłam kredyt i zrobiłam ja prywatnie ;) Nie mniej jednak końsko - emigracyjne sprawy ciekawią mnie dużo bardziej więc grzecznie czekam do jutra :)))

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja tez powinnam prywatnie, w Polsce, no ale o tym nie pomyślałam bo sądziłam że opieka zdrowotna w UK jest na wyższym poziomie niz w PL... och jakże się myliłam!!!

      Delete
  2. Dawaj dalej... Dobrze się czyta. Powinnas wydać autobiografię:-)))
    Asia

    ReplyDelete
    Replies
    1. Jeszcze za krótko zyję chociaż opowieści by się zebrało ;-))

      Delete
  3. Gdyby nie to że wiem, że dobrze się skończyło ( że żyjesz, znaczy się ), to bałabym się czytać dalej.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ano zyję tylko moje kolano żyje gorzej ;-)

      Delete
    2. Moje kolano też miewa się czasem gorzej, chociaż to polska służba(???!!!) zdrowia się nim zajmowała. Pisz autobiografię. Też będę czytać.

      Delete
    3. Okazuje się że angielsko-hinduska słuzba zdrowia wcale lepsza nie jest, bo polskiej słuzbie zdrowia to jeszcze mozna wręczyć kopertę...

      Delete
  4. oj... no w takim momencie skończyłaś...
    zajrzę jutro...
    hm... swoją drogą... cholernie ciężka praca przy koniach...
    jak już zjedziesz na stałe to obowiązkowo musimy się styknąć...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Trzeba trzymać czytelników w napięciu!! ;-)))

      Delete
  5. Ja nie skoncentrowałam się na pobycie w szpitalu i oczywiście twojemu nieszczęściu z wypadkiem bardziej skoncentrowałam się nad twoimi osiągnięciami i ta twoja pasja którą wciąż szlifowałaś. Twarda babka jesteś Nie ma co!! Podziwiam takie zaparcie i to jak mimo ciężkiej pracy robiłaś to co lubisz. I widzisz wszyscy myślą że jadąc na emigrację będą mieli jak w raju , ja swoje też przeżyłam w Niemczech i wolę u siebie żyć bo życie wszędzie jest ciężkie tylko nam się wydaje że wszędzie jest lepiej gdzie nas nie ma. Czekam na kolejną część!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Też małam niemiecki epizod, acz krótki więc nie zaliczam tego jako emigracji. Też przy koniach wyścigowych oczywiście ;-)

      Delete
  6. no to nieźle się zaczyna. Przede wszystkim to chyba Zaklinaczka Koni z Ciebie nie na żarty a poza tym to jak już kiedyś pisałyśmy ... kolanowcami obie jesteśmy. Ja też bujałam się w naszej polskiej służbie zdrowia parę lat z kolanem, dlatego czekam na c.d. tej mrożącej krew w żyłach historii. No i na całość o emigracji. Rozumiem, że niebawem o miłości będzie... :-) pozdrowienia

    ReplyDelete
    Replies
    1. Do miłości to jeszcze chyba kilka odcinków ;-))))

      Delete
  7. Twarda z Ciebie kobitka, Kamphoro!! I do tego z ostrym piorem (przychylam sie do powyzszych glosow Kolezanek) w sprawie pisania autobiografii ;)

    ReplyDelete
  8. Dzielna jestes ! Tak trzymaj

    ReplyDelete
  9. Niezależnie od korzyści jakie przynieść może wyjeżdżającemu, zawsze emigracja będzie złem koniecznym i porażką dla kraju z którego ludzie wyjeżdżają, obojętnie z jakich czynią to powodów. Nasz kraj, od już dziesięcioleci, jest tego niestety niechlubnym przykładem. Dlatego zawsze tak bardzo cieszy powrót rodaków.
    Szybkiego i dobrego powrotu życzę

    ReplyDelete
  10. Ja również przeszłam sporo na emigracji. Teraz przechodzę swoje w Polsce. Nigdzie nie jest słodko. Aby jakoś do przodu :)
    Pozdrawiam

    ReplyDelete

Note: only a member of this blog may post a comment.