Sunday 2 February 2014

Mój Służewiec. Część 6



"W tamtych czasach tylko dwa powody były do spożywania alkoholu: wygrana lub przegrana, trzeciego nie bylo. Gdy byłem w stajni, dwie rzeczy zaskoczyły mnie calkowicie: siedzący na koniu Kazik Grzanka ps Melu i Januszek pracujący wówczas u A.Walickiego; były to lata osiemdziesiąte. Kazik pracował u trenera Biesiadzińskiego. Pierwszym dobrym koniem był tam kasztanek Idrys, po nagrodzie Mokotowskiej zimowy kandydat na Derby (dwulatek wygrywający nagr.Mokotowską jesienią kwalifikuje się do biegania w Derby w następnym roku, przyp.A.S.) i starsze, niezłe Daktyl i Orb.

Znalazłem wówczas nowy, ciekawy sposób na zdobywanie pieniędzy na grę na wyścigach -  wspomniany wcześniej cmentarz katolicki na Woli. Stał on się moim miejscem pracy. Handlowałem z moją siostrą Hanną, obecnie mieszkanką Wiednia. Pod bramą na cmentarz, chorągiewkami i żółtym piaskiem, towarzyszył nam przy tym marketingowy napis „kup piasek, pomóż dwóm sierotom”. Szło nam nieźle.

Na torze nowe znajomości: Marek Burski – Bury, Jurek Bogdański - Doliniarz i Wojtek Dworczyński, przez nas nazywany „Klawiszem”. Później doszedł Andrzej Głębicki „Śledzik”.  Andrzej pracowal u Klamara, Doliniarz i Klawisz u Kusznieruka. Był tez Rysiek Ratajczak, który jak wypił, szedł pod zamknięntą stajnię arabów tr Ligockiego i krzyczał: Alchemio moja kochana. Była to klacz nieźle radząca sobie na torze.  Pomimo że stajnia Zenka była dla mnie priorytetem, sporo czasu po południu spędzaliśmy na ławce pod stajnią Kusznieruka, nieraz wypiło się tam buteleczkę. Raz mielismy takie zdarzenie z nabytą flaszeczką na wyścigach: szliśmy pod stajnię poddać się konsumpcji, ale zapomnielismy o szkopku. Nic nie można bylo znaleźć. Nieopodal Smródki znaleźliśmy połówkę mydelniczki, tę płytszą, która po przemyciu w Smródce za szkopek posłużyła...

Po kilkutygodniowej przerwie spowodowanej zaległościami szkolnymi, zatęskniłem za atmosferą toru i udałem się na wyścigi. Jakież było moje zdziwienie, gdy na tablicy z jeźdźcami ujrzałem czarne napisy „J.Kozłowski”. Był to pierwszy wyścig Janka z zawodowymi dżokejami. Dosiadał starego wówczas Kasjusza od Kasiopei w treningu A.Walickiego, u którego Janek wówczas pracował. Byliśmy dumni, że jedzie nasz znajomy, trzymaliśmy mocno kciuki za niego.
Start. Janek traci do czołówki około 15 długości. Myśleliśmy, że pogrzebal swoje szanse, ale Janek powoli, systematycznie odrabiał dystans i na prostej policzył ich wszystkich.
Co za rozwaga u młodego jeźdźca, stuprocentowa skuteczność.

Chciałbym jeszcze dodać  nazwiska dwóch jeźdźców, którzy swą jazdą rozgrzewali ludzi do czerwoności. Był to Aldek Goździk i Mietek Mełnicki , którzy jeździli mocno i bardzo skutecznie. O Mietku mówiono, źe na świni by wygrał, ale jak nieraz na prostej złapali się z Aldkiem , iskry po prostu leciały.


W tym czasie miałem już pierwszą dziewczynę, która miała na imię Ewa, pseudonim Kaczka. Wciągnąłem ją na wyścigi i teraz często mi towarzyszyła. Chodziliśmy na basen wyścigowy kąpać się calą paczką, często nago.  Krzaki wokoło roiły się od podglądaczy, ale nam to nie przeszkadzało. Jak chcieliśmy się poprzytulać z Ewą, chodziliśmy  na noc do pokoju, w ktorym mieszkal Doliniarz i Klawisz. Zawsze mieli pomysł, jak nas tam przemycić.
Nasz związek miał przejść próbny wstrząs . Starzy Ewy zakazali jej spotykać się ze mna twierdząc, że ją deprawuję.  Na znak protestu wspólnie uciekliśmy z domu, wtedy nazywało się to gigant. Noc spędziliśmy na torze roboczym w sianie. Przysnęliśmy wtedy nad ranem , ale zbudziły nas gwizdy i okrzyki jeźdźcow, którzy robili pierwszą przejażdżkę."

(Waldi)






"W sezonie 1986 sześć pierwszych wyścigów wygrałem bardzo szybko.

Pewna osoba, która posadzała mnie o kant, wskutek którego przeniosłem się do trenera Sałagaja, przyszła któregoś dnia spytać się o szanse koni w wyścigu. Tak po zlości chciałem mu dać "w lewo" żeby nie trafił. Niestety wyszło inaczej, z czego pan Zbyszek był bardzo zadowolony, bo trafił wyścig i sporo przy tym zarobił. W podziękowaniu przyniósł mi takiego wielkiego szampana mówiąc, będziesz mial czym opić starszego ucznia, jak wygrasz dziesiąty wyścig.

No i szampan stał, stał, stał i czekał, a ja wciąż nie mogłem wygrać nawet siódmego wyścigu. W końcu zdenerwowany otworzylem go i razem z żoną go wypiliśmy. Starszego ucznia dobiłem już bardzo szybko bez żadnych przeszkód. W całym sezonie wygrałem wtedy szesnaście wyscigów.


W następnym roku do załogi dołączyl Sylwek Pulc, bardzo wesoły i zabawowy człowiek, który można tak rzec, bardzo pasował do całej zalogi.

No raz z Sylwkiem to zabalowałem i ja. W lecie w niedzielny poranek (to chyba byla przerwa, bo wyscigów tego dnia nie bylo), po stajennej robocie trafiliśmy do Gienia w przejściu pod ulicą Pulawską. Tam troche popiliśmy i nabraliśmy ochoty na więcej, a kasy jakoś się tak zlozyło, że nie mieliśmy. Pojechaliśmy do kogoś z rodziny Sylwka aż na Pragę. Tam też coś wypiliśmy, dostaliśmy parę groszy i ruszyliśmy dalej. Następny przystanek to była restauracja w hotelu Metropol, gdzie szefem zmiany wśrod kelnerów byl nasz znajomy gracz wyścigowy. Posadził  nas przy stole, poczęstował paroma kolejkami 50% poloneza, po którym doprawiłem sie do końca.
Gdy wyszedłem z hotelu postanowiłem złapać jakąś taksówkę, która mogłaby nas zawieźć z powrotem na wyścigi. Zamiast iść na postój, podszedłem do taxi Merca, a wiadomo kto stoi zawsze pod samymi hotelami. Pakuję się do środka, a kierowca mnie wygania. Ja mu na to taki tekst, pamiętam do dzisiaj "co kur... nie bedziesz PANÓW na wyścigi wiózl?!" Kazał mi wysiąść, sam wstał, podszedł do mnie. Musiałem strasznie wysoko głowę zadzierać, żeby go dobrze widzieć, i dostałem wtedy z dyńki prosto w głowę. Cios był nokautujący, odwróciłem sie tylko o 180 stopni i padłem na ziemię. Jakby tego bylo mało, zaraz zjawiła się policja, chyba wtedy jeszcze milicja, i zabrali nas z Sylwusiem na Wilczą, gdzie mieściła się komenda. Sylwka jakoś szybko przenieśli na dołek, a ja cały czas przebywałem w przejściówce. Takie pomieszczenie 3x4 metry, po obu stronach tylko kamienne ławy i wielki czajnik, chyba 20 litrowy, z zimną wodą. Po tej mieszaninie alkoholi tak mnie zaczęła boleć głowa, że aż wyłem tam z bólu, co poniektórym nie za bardzo się podobało. Ponieważ Pogotowie na Hożej było blisko, miano mnie zawieść na badanie głowy EEG. Traf chciał, że jakaś kobitka na dołku się pocięła i zabrano ją, a nie mnie. Ponieważ dalej krzyczałem z bólu, po następnych trzech godzinach postanowiono mnie znow zawieźć na Hożą. Dlaczego na pogotowiu zrobiono mi badanie EKG zamiast EEG, tego nie wiem do tej pory, bolała mnie przecież głowa, a nie serce. Do rana jakoś musiałem wytrzymać, a później od razu nas zawieźli na kolegium, gdzie dostaliśmy po 3tys kary plus jakies opłaty, co wtedy znaczyło więcej, niż miesięczna wypłata.
Gdy nas wypuszczono, udaliśmy się, a jakże, do wyścigowej spelunki "Parany". Ja tam wcześniej nie byłem, ale Sylwek znał prawie wszystkich. W ramach zartów mówię do Sylwka "dawaj coś porozrabiamy", po czym on tylko błagalnie na mnie spojrzał i prosił "daj już spokój".
Trener był na nas zly, bo to słanie i poniedziałek, a nas obu nie było w robocie. Mówi: trzeba było do mnie zadzwonić, ja tam znałem całego szefa na Wilczej, to by was wypuścili!
Po tym przypadku od alkoholu starałem się trzymać bardzo daleko.


Co do samych wyscigów, to "Dakociaki" (konie po ogierze Dakota, imp.z Irlandii, przyp.A.S.) cały czas leciały jak szalone. Sylwek przeważnie jeździł na krótkich dystansach, ja dostawałem konie na dłużej,a w nagrodach jeździl Jurek Ochocki lub Janek Kozłowski.

Szkoda mi tylko że Omen nie wygrał Derby, bo był zdecydowanie najlepszym koniem rocznika, ale wiadomo pech Salagaja do derby, i jeszcze inne czynniki na to nie pozwoliły. Nie bardzo rozumiałem, po co przed derbami w nagrodzie Iwna, oba konie ze stajni czyli Omen i Dyktator cięły się w batach o zwycięstwo, a Józio Gęba (Gęborys, przyp.A.S.) na Solozzo tylko sie przyglądał co oni wariaci robią, i oszczędzał konia. Inna sprawa, że w derby też wszyscy pojechali dla siebie, co nie było korzystne. Dlaczego Janek Filipowski na Dietmarze na ostatnim zakręcie nie wziął wyścigu na siebie (nie poprowadził, przyp.A.S.) i nie zapewnił mocnego tempa, tylko dalej się czaił, jakby sam chciał wygrać?...

Dietmar to był późny koń i klasę pokazał dopiero czterolatkiem, kiedy Omen poszedł za granicę, to w Warszawie nie mial konkurencji, i z Solozzo łatwo sobie radził, ale mnie wtedy na Służewcu już nie było.


Dwudziesty piąty wyścig i przejście do kategorii praktykantów dżokejskich, wygrałem we Wroclawiu, na półkrewce (koń półkrwi angielskiej, przyp.A.S.) od nieżyjącego już trenera Władka Dębowskiego.

Po wyścigach wraz z Józiem Gębą poszliśmy do domu innego trenera, choć też Dębowskiego, ale Tadzia. Józio stawial derbowe whisky, ja coś tam za tego praktykanta, i chyba znów trochę sobie za dużo pozwoliłem. Po imprezie pojechaliśmy na lotnisko, by wrócić samolotem do Warszawy. Podczas kontroli biletów Józia przepuszczono, a mnie nie. Napisano mi w bilecie "nie dopuszczony do lotu z powodu upojenia alkoholowego".
Co bylo robić, wsiadłem w autobus, w centrum bilet przebukowalem na następny dzień, i wróciłem na wyścigi, gdzie przespałem się u Dżeksa (Jurek Gabszewicz, późniejszy pracownik warszawskiego toru, aż do smierci kilka lat temu, przyp.A.S.)


Niestety nie mogłem oddać biletu z takim wpisem, aby zwrócono mi za delegację, bo jak by to wyglądało, i koszty musiałem ponieść ze swojej kieszeni.


U trenera Sałagaja poznałem też jednego ze swoich późniejszych trenerów, czyli Krzysia Ziemiańskiego, który wtedy odbywał praktyki. Pamiętam jak przychodził i bardzo zajmował się wtedy nogami Dietmara. Cały czas je czymś wcierał, masował i bandazował.


W 1987 roku trafił się też wyjazd na mityng do Moskwy. Dla mnie fajne przeżycie, dwa tygodnie spędzone gdzie indziej. Dżokeje dotarli dopiero po tygodniu, to trochę czasu na tych najlepszych koniach sie pojeździło. Pojechalem też wyscig na rosyjskim koniu w treningu Czugujewca, który sam akurat wtedy nie jeździł, ponieważ był kontuzjowany. Tor piaskowy, trudny do jazdy, bo przy barierkach czyli kanacie było najwięcej piachu, dlatego po prostych dzokeje uciekali na duże koło, tylko zakręty przejeżdżali małym.


Po powrocie z mityngu trafił mi sie wyścig na Napacie, na której, gdy my byliśmy w Moskwie, jechała ostatnio Małgosia Stelmach. Dystans w obu wyścigach to bylo 2200 metrów. W tym poprzednim wyścigu Napata miala mały numer, a koń z trochę większym numerem po starcie postanowił zawrócić w stronę celownika i zabrał ze sobą Napatę. 
Ja teraz musiałem uważać, aby ona nauczona co można zrobić, nie powtórzyła mi tego numeru. Żeby było trudniej, to miałem ten wyścig poprowadzić dla Chyszowa. Mówię do reszty jeźdźców: doprowadźcie mnie do kanatu, a dalej to już sobie dam radę i poprowadzę. Gdy było jakieś 5-7 metrów do kanatu chciałem już objąć prowadzenie, a ona wtedy gwałtownie zrobila skręt w lewo i przyhamowala. Zamiast poprowadzić, udało mi się wyjść z tej opresji, ale jechalem gdzieś za środkiem stawki. Efekt był taki, że wjechaliśmy stajnią, wygrał Chyszów, zresztą wspaniały później koń płotowo-przeszkodowy z miedzynarodową karierą, a ja byłem drugi.


W całym sezonie wygrałem dwadzieścia cztery wyścigi i miałem ich więcej, niż stajenny dżokej na pierwszą rękę
.
Załatwiłem sobie pracę w Wiedniu na torze u trenera Stefana Bigusa, ale do wyjazdu potrzebowałem jeszcze urlopu bezpłatnego, a z tym był trochę kłopot, bo trener Sałagaj nie kwapił się, żeby go podpisać.

W koncu podpisał, ale później cały czas mi wypominał, że go oszukałem. Przyjechalem co prawda do niego do domu bardzo wcześnie, gdzieś koło 5 rano, obudziłem go i podpisał. Później mowił, że nie widział co podpisuje i myślał, że to tylko na trzy miesiące, a to było bezterminowo.


Trener Sałagaj to był wspaniały fachowiec i świetny trener, któremu bardzo dużo zawdzięczam, dzieki niemu można powiedzieć zaistniałem w tym świecie, choć trochę czuję niedosyt, bo mógłby się lepiej sprawdzić jako nauczyciel dżokei, a tego wszystkiego dopiero później, gdy bylem już ukształtowanym dzokejem, uczył mnie inny trener.

Z trenerem Sałagajem miałem jeszcze przyjemność pracować w Lutku na Mazurach, ale już 15 lat później.





Dziś trochę się rozpisałem i o Wiedeń nawet nie zahaczyłem. Niestety nie dam rady pisać częściej, niż 2 odcinki w jednym tygodniu."

(Tomek) 


1998. Sylwek Pulc i Krzysiek Ziemiański

dżokej Zameczek i trener Jeziorak ;-) a w tle okrąglak ze słynnym barem


ciąg dalszy nastąpi...

2 comments:

  1. @Kamphoro prosiłaś więc piszemy. Dzięki Twojemu blogowi i zwykłemu (a może nie zwykłemu ? :/ zbiegowi okoliczności Zosia odnalazła Ulę (@Orszulka), Są krewniaczkami wyrosłymi z wielkiego Kresowego Drzewa-Rodu Wojtkiewiczów h.Lubicz : )
    Teraz można będzie uzupełnić lukę powstało przez zawieruchy wojenne, repatriację ... i czas.
    Strasznie się cieszymy że to właśnie TU u Ciebie te Kresowiackie dusze się odnalazły :)
    Pozdrawiamy Was Zosia i Janusz

    ReplyDelete
    Replies
    1. Bardzo mnie to cieszy i bardzo się wzruszyłam! Takie odkrycie zasługuje na oficjalną wzmiankę na blogu! :))))

      Delete

Note: only a member of this blog may post a comment.