Sunday 9 February 2014

Mój Służewiec. Część 7



Nie sposób nie wspomnieć też o wyścigowym klubie rozrywki i jego zespołu „Trzy podkowy”. Byla to grupa big-beatowa o tradycyjnym składzie instrumentalnym: dwie gitary, perkusja i piękna solistka - a była nią Ewunia Szczepaniak, chyba córka trenera. Jej kluczowym utworem była „Czerwona jarzębina” .  Zabawy taneczne odbywały się w klubie dosyć często. Postanowiliśmy – my, ludzie z bloków, wziąć udział w jednej z nich. Wprowadził nas Michał Tkacz, pracownik wyścigów. Gdy weszliśmy, dziesiątki podpitych oczu spoczęły na naszych facjatach: byliśmy obcy i chyba traktowano nas jako intruzów.  
W trakcie imprezy atmosfera wrogości wobec nas narastała. W pewnym momencie nawalony Tkacz, przecież ich człowiek, zerwał w klubie firankę - a oni tylko czekali na pretekst. Rozległ się okrzyk: „walimy bloki!” i zaczęło się. Wyszliśmy na zewnątrz - chyba ze dwadzieścia osób, zakotłowało się potwornie, ale szanse nasze wobec przewagi liczebnej były niewielkie. Wśród napastników wyróżniał się prowokator, wredny rudzielec A.Rafałowicz. Szans nie mieliśmy, ale w którejś chwili nierówny pojedynek musiał się zakończyć. Leżałem wpółprzytomny pod drzewem, a pomocy udzielił mi nikt inny, jak Józio Kokosiński.
Byłem obolały i poturbowany,  ale poprzysiągłem sobie zemstę. Wtedy Mokotów stanowił jedną rodzinę i zwołać 200 osób nie było większym problemem.
Nazajutrz zebraliśmy się w dużą grupę, zbrojąc się na Wyścigi. Rozpoczął się wściekły nasz atak, który nie miał nic wspólnego z zemstą, bo obrywali niewinni ludzie - główni sprawcy gdzieś zniknęli. W ruch poszły stajenne grabie i widły, waliliśmy gdzie popadlo. Jak już w sposób zwierzęcy byliśmy rozładowani, rozeszliśmy się do domów. Wyścigowcy bali się chodzić do sklepu, który znajdował się na blokach. Wkrótce zachciało nam się powtórki, ale oni byli przygotowani i dostaliśmy straszliwe smary. Po pewnym czasie sprawa ucichła i mogliśmy chodzić na konie. W dzisiejszych czasach byłoby to niemożliwe, gdyż przyjaźnimy się z chłopakami z wyścigów i wspieramy się nawzajem.
Był jeszcze jeden „tuńczyk”, który moim zdaniem zasługuje na wzmiankę. Byl to Oliwin po Tuny od Olcha, konik piękny, harmonijnej budowy ciała. Oglądało się go z przyjemnością, ale tak jak Ibisowi Kadyks, to Oliwinowi znowu stanął na drodze po najwyższe laury, koń z Golejewka, zwycięzca Mokotowskiej, Dargin. Hegemonia Golejewka trwała i nie sposób było ją przerwać. Klacze po Tunym odchodzily do Iwna na matki, a w Iwnie stał już cenny nabytek, ogier czołowy Mehari. W połączeniu z genami Tunyego ...efekt niesamowity, cała masa świetnych koni. Mieliśmy po nim w stajni konie, które od razu wyróżniały się wyglądem - poza jedynym mniejszym konikiem, który z linii matki teoretycznie miał najsłabszy rodowód. Ale jak czas pokazał, była to tylko teoria.
Mowa oczywiście o koniu od Pytii po Mehari, epokowym Pawimencie. Konik rozwijał się prawidłowo, urósl nieco, ale symptomów klasy jeszcze wtedy widac nie bylo. 
https://mail.google.com/mail/u/1/images/cleardot.gif
Była też piękna kobyłka po Mehari od Synogarlica, ciemna, mocno zbudowana Smużka.

(Waldi)



Pewnego pięknego listopadowego poranka wyladowałem na wiedeńskim dworcu kolejowym, na którym już czekała na mnie żona trenera Stefana Bigusa, pani Tereska. Zapakowaliśmy moje bagaże do audi 80 i pojechalisśmy na stary tor wyścigowy Freudenau, położony przy samym parku Prater. Tak na oko wszystko wyglądało dość fajnie, było pełno stajenek z różną ilością boksów. Przewaznie były to małe stajenki po trzy, cztery, czasem sześć lub osiem koni. W samym środku było duże kółko (około 250-300 metrów obwodu),  slużące do kłusowania.
Mieszkania znajdowały się nad stajniami, niektóre były dość ładne i funkcjonalne, jak to trenera. Mnie zaś dostało się strasznie lipne, składające się z dwóch sporych pokoi w kiepskim stanie bez wyposażenia i wygód. Normalnie nie było tam żadnego ogrzewania, trzeba było samemu ogrzewać albo grzejnikiem elektrycznym lub takim na olej opałowy, a to generowało duże koszta. Okna były też w kiepskim stanie i nie wiem, czy nie pamiętały jeszcze czasów sprzed urodzenia mojego taty. Toaleta taka drewniana jedna wspólna na korytarzu, i tylko jeden kranik z zimną wodą. Żeby się wykąpać, trzeba było szukać pomocy u kolegów którzy mieli wyższy standard.
Tor treningowy składał się z dwóch odcinków, jeden na którym można było jeździć niby w koło, bo kształt miał bardzo nieregularny, był dość wąski i nie można na nim było mijać koni z innych stajni. Raz, gdy jeszcze o tym nie wiedziałem, zrobilem taki niedozwolony numer (po polsku, jak to w naszym zwyczaju, krzyknąłem „Małe!”) i zacząłem wyprzedzać konie trenera Schweigerta. Później była z tego niezła awantura. Ten tor był wpasowany w środek toru wyścigowego, a obok często przechodzili ludzie, którzy grali w golfa.
Drugi tor to odcinek pod lasem, idący trochę łukiem, na końcu którego trzeba było się zatrzymywać - ten był polożony na zewnątrz przeciwległej do celownika prostej.
Gdy wyjeżdżałem z kraju, miałem na koncie czterdzieści wygranych i wydawało mi się, że ze mnie już jest super jeździec. Niestety bardzo szybciutko zostałem sprowadzony na ziemię, okazało się, że nawet po robocie to ja prawie jeszcze nic nie umiem. Trener wziąż mnie ostro w obroty, udzielał wskazówek i non stop korygował błędy, które popełniałem.
W dość szybkim tempie byłem zmuszony załapać, o co naprawdę chodzi w tej jeździe treningowej. Za to później, aż do momentu w którym uszkodziłem sobie więzadła w kolanie (czyli jakieś 11-12 lat później) koń nie był mnie w stanie zrzucić, no chyba że się ze mną wywrócił, tak nauczyłem się dobrze trzymać. Konie były dość trudne do jazdy, zupełnie inne niż na Służewcu, moze dlatego, że nie było maszyn do stępowania koni, które podobno mają na konie działanie uspokajające. Po każdej przejażdżce konia przeważnie odstępowywało się w ręku. W tamtym czasie maszynę miał tylko trener Falewicz, Bigus zaczął ją stawiać dopiero jak ja już wyjeżdżałem spowrotem do kraju.
Sama praca była bardzo ciężka. Zima podobna do tej w Warszawie. Gdy pogoda na to pozwalała, bo w dzień świeciło słońce i robiło się cieplej, i tor przez to nadawal się do kentrowania, to rano tylko robiliśmy boksy i przychodziliśmy spowrotem na 11 i dopiero robiliśmy przejażdżki, po których od razu robiliśmy obrządek i kończyliśmy pracę. Za to latem praca była kompletnie niepodobna do tej znanej nam ze Służewca. O godzinie 5.30 trzeba juz było być obrobionym i gotowym na przejażdżki. Aby zdążyć, musialem być  w stajni już koło 4. Miałem do roboty siedem boksów w aż trzech stajniach, a boksy trzeba było robić bardzo dokładnie. Trener sam ponosił koszty zakupu słomy i siana, dlatego bardzo nas kontrolował.
Boks musiał być zrobiony bardzo dokladnie, podczas kontroli trener nie mógł znaleźć nawet jednego końskiego bobka, a wszystko mokre musialo być dokladnie wygrabione i na te mokre miejsca trzeba było wrzucić pył spod siana. Mnie trener skontrolowal ze dwa razy i dał spokój widząc, że wszystko jest ok. Ale to dokladne poprawianie zostalo mi do dzisiaj, nie umiem po prostu zrobić boksu byle jak, przeważnie trwa to trochę dlugo i niektórzy z tego powodu mnie poganiają. Inaczej miał pan Józio Krzyż (który kiedyś był koniuszym u trenera Janikowskiego), jemu trener wywalał całą taczkę na ziemię i jeszcze raz kazał przebierać  to, co Krzyż chciał wyrzucić, bo zawsze było tam dużo suchej słomy.
Przejażdżki często trwały do 13, z jedną krótką przerwą na śniadanie. Kto nie jechał na ostatnią przejażdżkę miał za zadanie robić porządki wokół stajni. Na koniec zostawało tylko karmienie, do którego też trzeba było mieć głowę, tyle różnych preparatów stało na półce. Pan Józio mowił, że żeby to dobrze zrobić, trzeba mieć w głowie komputer, choć wtedy chyba jeszcze komputerów nie było. Dlatego przeważnie karmieniem zajmował się trener. Po południu, normalna robota trwała około dwóch godzin, po czym pracujący Austriacy szli do domu, a my, często z Józiem Siwonią, chodziliśmy zakladać koniom różne bandaże i kompresy, bo w ostrym treningu ze zdrowiem koni bylo sporo problemów. Jeśli tego się nie robilo, to z trenerem szło się kuć. Z reguly pracę kończyliśmy koło 21 i czlowiek był wykończony, dlatego zawsze się śmialem, że nawet jakby położyła się koło mnie miss świata, to pewnie odwrociłbym się na drugą stronę i smacznie bym spał.
Wolnych dni od pracy też nie bylo, w sumie przez 15 miesięcy, przez które tam pracowałem, miałem tylko 2 dni wolnego. Jeden w Nowy Rok, bo bylem tak pijany, że nie dałbym rady wstać (do 22 malowałem farbą olejną okna w mieszkaniu, bo miala do mnie przyjechać żona, i przez to w godzinę, do 23, tak się wstawiłem whisky, że nawet sam moment zmiany roku przespałem w fotelu), a drugi miałem wolny po zlamaniu ręki. Bo już następnego dnia przychodzi do mnie trener i mówi, a ty co nie przychodzisz do pracy? Na to ja pokazuję na lewą rękę w gipsie, a on w śmiech i mówi, ale nogi i prawą rękę masz zdrowe, to dawaj będziesz bral konie po przejażdżce i pochodzisz z nimi stępa. To tyle miałem w sumie wolnego.

Co do tego peknięcia ręki, bylo to już niedlugo przed samym sezonem, nieszczęśliwie stało się na dwa dni, zanim mialem zawrzeć ubezpieczenie od wypadków. Parę szylingów z tego powodu mi przepadło. W lewej dłoni pękła mi kosteczka prowadząca do palca serdecznego, na skutek gwaltownego zahamowania przez młodą kobyłkę, która dopiero uczyła się kentrować. Nawet nie spadlem, tylko dłonią uderzylem w szyję tej kobyłki. W podobny sposób, tylko na forkentrze przed wyścigiem zlamałem tę samą kostkę, ale w drugiej dłoni, gdy pracowałem już u Jerzyka (Jerzego Jednaszewskiego, przyp.A.S.).

Opieka lekarska to dla mnie byl jakiś kosmos, zupelnie coś innego niż w Polsce. Powiedziano gdzie mam się udać, i przed każdym pokojem byl monitor, wchodzilo się, gdy wyswietlało się nazwisko. Po zabiegu mówiono, którą mam iść linią, a przeważnie bylo ich cztery, każda w innym kolorze i prowadzila gdzie indziej. Tam gdzie ona prowadzila znów byl monitor, i tak bylo zawsze.
Co do samych wyścigów to początek sezonu, z powodu ręki mi uciekł a szkoda, bo wiadomo że jak ktoś dobrze pojechal na dobrym koniu to i jechał następny raz. W ten sposób przepadla mi jazda na Lov Lady, taka malutka 149cm ciemnogniada kobylka, która później została wybrana koniem roku, bo biegała kapitalnie i to na wszystkich dystansach. Tylko do Derby jej nie zgłoszono, bo dla austriackich koni był jakiś dziwny przepis, że trzeba bylo je zglaszać już conajmniej rok wcześniej, a ona poprzez swoje warunki nie wróżyla dobrego biegania w dystansie.
W sumie co tu gadać, technikę dosiadu jeźdźcy tamtejsi mieli o wiele lepszą niż polscy dżokeje, którzy mogli przewyższać ich za to doświadczeniem i jazdą z głową. U nas jeszcze wszyscy jeździli stopy wkladąjac głęboko w strzemiona, za granicą było to nie do pomyślenia, mogli tak jeszcze jeździć dżokeje starsi wiekiem, ale cala młodzież trzymala strzemionka na czubkach palców.
Wtedy poznalem przyszlego championa Niemiec - Andreasa Suboricsa, który był synem piekarza z Wiednia, zresztą bardzo sympatycznego, w przeciwieństwie do swojego syna. Piekarz był też właścicielem Dżulio - konia polskiej hodowli, który w następnym roku, gdy już mnie nie było, wygrał austriackie Derby.
Młody Suborics wraz z kolegą Peterem Hueglem (któremu kontuzja stopy nie pozwoliła zrobić dużej kariery), juz gdy jechali pierwsze wyścigi w życiu technikę mieli taką, że aż zielenialem z zazdrości. No cóż ja, można powiedzieć samouk, którego nikt tego nie uczyl, ani który nie mial gdzie podejrzeć świetnych dżokei - wtedy nie było jeszcze internetu  - prezentowałem styl, który nie mógł się podobać. Dlatego kariery w Wiedniu nie zrobiłem, przejechalem w sumie 15 wyścigów, z czego wygrałem raz na Ince von Pachern, co było najwiekszą wypłatą z góry w sezonie. Bukmacherzy placili za jej zwycięstwo 33 do 1, a totalizator 306 za 10 szylingów. Najbardziej szkoda mi trójki, bo chcialem ją zagrać. Miałem taki plan, dwa konie z naszej stajni, na drugim jechal Edi Hitsch, który z nami pracował, i dwóch faworytów zamieszać we wszystkich kombinacjach. Kosztowaloby to 240 szylingów. Ale Edi mi powiedział że jak biega osiem koni, to muszę być ósmy -  i zrezygnowałem. Tak się zlozylo, że bity faworyt wypadl z trójki -  byl czwarty, ja wygrałem o leb od drugiego faworyta a Edi byl trzeci, wyplata byla ponad 15tys 800 szylingów.

Tak jak dzisiaj na to patrzę to podejrzewam, że moja kobylka mogła dostać jakieś wspomaganie, czy to dozwolone jak na przyklad Hemo 15, które często teraz u nas na Służewcu podaje się koniom, czy może niedozwolone, tego nie wiem. W każdym bądź razie dużo się wtedy mówilo że trenerzy sporo tam dopingują, bo w niższych rangą wyścigach kontroli nie było prawie wcale, a często wygrywały konie nie liczone. Trenerzy też często tam grali, co było widać, bo nie trzeba było się z tym kryć.
Pierwszy raz tez widzialem taki przypadek, że koń biegał dwa wyścigi w ciągu jednego dnia. Właścicielem i jednocześnie trenerem tego konia byl jugosłowiański kowal, który w sumie przygotowywał sobie 2 czy 3 koniki.
W pierwszym wyścigu konik ten zajął czwarte miejsce, a po trzech godzinach, gdy biegał w szóstym wyścigu, dobrze rozgrzany nie dał szans przeciwnikom.
Pierwszy raz też w telewizji mogłem obejrzeć amerykanskie Derby i później Breeders Cup. Derby pamiętam do dziś, bo Winnigs Colors, siwa kobyłka, wygrała ten wyścig pod Gary Stevensem z miasta do miasta (prowadząc od startu do celownika, przyp.A.S.).
Sam tor austracki był trudny do jazdy, bo prosta była jeszcze dłuższa niż w Warszawie, i miał dość ostre zakręty. Później jeszcze chyba w 1996 lub 1997 roku jechałem na nim w Derby na Tombaku ze stajni Krzysia Ziemiańskiego. Bylem szósty, choć nie byla to zbyt udana jazda, bo trochę po prostej za bardzo wyniosło mnie w duże koło, choć o miejsce bliżej byłoby bardzo ciężko, bo odleglości między końmi były spore. Miałem wtedy przyjemność jechać z dobrymi dżokejami z Anglii, na pewno jechał brat Pata Ederyego Paul i jeszcze jeden dzokej z czołówki, ale nazwiska nie kojarzę, musiałbym zajrzeć do programu, ale mam go w domu w Polsce. Te Derby sponsorował wlasciciel Magna, który później wybudował tor w Ebeisdorfie, na który przeniosły się austriackie wyścigi.
Bardzo ciężko też się jeździło wyścigi po prostej 1300 metrów, trzeba mieć dużo doświadczenia aby dobrze rozłozyć siły konia podczas takiego wyścigu.

Wiedziałem, że dla mnie to nie jest odpowiednie miejsce, a i bardzo tęskniłem za rodziną, dlatego pod koniec stycznia przyjechał mój tata, z którym samochodem wróciłem do Warszawy.


PS. Mam prośbę, ponieważ nie wiem, czy ktoś czyta te moje wspomnienia, bo komentarzy coraz mniej, a zajmuje mi to sporo czasu, ponieważ komputerowiec ze mnie żaden i przy stukaniu jednym paluszkiem schodzi mi się co najmniej 2 godziny, a jeszcze w innym czasie trzeba sobie wszystko ulożyć, dlatego prosiłbym o to, by dać znać czy warto pisać dalej. Jeśli ktoś nie chce się ujawniać niech pisze jako anonimowy pod odcinkiem, lub daje like pod opublikowanym artykułem na fejsie. Dzięki.

(Tomek) 


Jerzy Jednaszewski na og.Dargin (Mehari-Dorada)

Tomek i Krzysiek Ziemiański

Tomek na kl.Modelka ze stajni Jerzego Jednaszewskiego

komentować, lajkować prosimy!... bo nam się Tomek zbuntuje i ciągu dalszego nie będzie... 


22 comments:

  1. Dla mnie opisywane historie są dość abstrakcyjne, bo nigdy nawet na wyścigach nie byłam. Ale czytam, czytam. Listę obecności podpisuję zatem ;)

    ReplyDelete
  2. dzieki przypomnialy mi sie jeszcze dwie smieszne historyjki z Wiednia to moze na poczatku osmego odcinka je dopisze

    ReplyDelete
  3. Ja tez czytam, takze Tomaszu nie poddawaj sie :) A z ta miss swiata mnie ubawiles :) Dzieki Waszym wpisom uswiadamiam sobie, ze ta praca to ciezki kawalek chleba. Ktos widzi reprezentacyjnego pana na koniku i mysli ale fajnie ma. Fajnie moze jest ale trzeba zapierniczac bardzo ciezko. Pozdrawiam i czekam na smieszne historyjki.

    ReplyDelete
  4. Czytam!!! tyle, że nie komentuję:-))

    Pozdrawiam
    ma

    ReplyDelete
  5. Pisz Tomku pisz,wszystko czytam ;)...Pozdrawiam :)...Andrzej M

    ReplyDelete
  6. Panie Tomaszu, z wielką przyjemnością czytam pańskie wspomnienia, tak więc proszę nie przestawać. Wielka szkoda, że nikt z obecnych zarządców toru nie pomyślał o tym, by wydać wspomnienia ludzi związanych z torem. Pozdrawiam Pana serdecznie, pozdrawiam również Pana Waldiego. Bardzo dobrze się czyta Wasze historie, Panowie :-)

    ReplyDelete
  7. Dla mnie bomba, ale bardziej podobają mi się opowieści o Służewcu niż Wiedniu. Na naszych wyścigach bardziej kojarzę miejsca i ludzi. Mieszkałem tu ("nowy blok") 30 lat od małego łebka.

    ReplyDelete
  8. nie moge sie doczekac nastepnych odcinkow - prosze pisac!

    ReplyDelete
  9. Panie Tomku - tutaj więcej kobiet czyta,a my jak wiadomo mało gadatliwe jesteśmy :)
    Ja czytam pilnie,bo to egzotyka dla mnie, troszkę "atmosfery końskiej" powąchałam, gdy córka studiowała na AR w Krakowie i w ramach praktyk pracowała pod Krakowem w stadninach i czasem mnie tam zabierała. Bardzo mi się podobało , nawet na konia ogromnego wsiadłam i nie spadłam.
    Teraz odwiedzam koniki huculskie, w pobliżu są w Gładyszowie i Regietowie w beskidzie Niskim .Sławne koniki, grały w "Starej baśni","Ogniem i mieczem", galopują w rekonstrukcjach wojskowych bitew itp..
    No i na pięknym ślubie i weselu końskim byłam, dwie pary na koniach i ksiądz też konno,a tort weselny cięto szablą.
    Proszę pisać ,emerytka prosi :)

    ReplyDelete
  10. Czytamy, oczywiście, że czytamy i nie możemy doczekać się szczegółów o mafii wyścigowej :-)

    ReplyDelete
  11. marcin ze sluzewca10 February 2014 at 10:21

    Ja równierz czytam kazdy odcinek. Fajnie piszecie.

    ReplyDelete
  12. Czytam wszystkie odcinki!
    Miałam syna Pawimenta (już nie żyje). Niesamowita inteligencja, odwaga i chęć współpracy. Wspaniały koń rajdowy.
    Pozdrawiam!

    ReplyDelete
  13. super jest mi bardzo milo i widze sens dalszego pisania,teraz juz przewaznie bedzie Sluzewiec,no o mafii cos tam napisze,choc ja za duzo nie mialem z nia wspolnego,ale mimo to od "Pershinga" z piesci w brzuch za niewinnosc dostalem.
    Pozdrawiam Wszystkich!

    ReplyDelete
    Replies
    1. I widzisz Tomciu, mówiłam że ludzie czytają! ;)

      Delete
  14. Nic nie kumam, ale czytam! Dla mnie koń to bestia od wozu i pługa, niesamowita i tajemnicza, ale czytam i podziwiam. Może czegoś się nauczę.

    ReplyDelete
  15. Ja tez czytam od początku i proszę o jeszcze. Dla mnie to jak podróż w inny ciekawy świat. Magia. Naprawdę, Panie Tomku, pozdrawiam bardzo. R

    ReplyDelete
  16. czytam bardzo namiętnie opowiadania. Czekam na następne :)

    ReplyDelete
  17. jak to się publikuje co chcę napisać?

    ReplyDelete
  18. pisz Tomku, pisz:) codziennie wieczorem wchodzę na blog Aldony i w ramach dobranocki czytam Wasze wspomnienia. pozdrowienia z północy. Witek

    ReplyDelete
  19. Oczywiscie, ze wszyscy czytaja! Tylko boją się odezwac, bo jak ktos sie dobrze nie zna, to nie chce wyjsc na idiote:)

    Pamiec ludzka jest zawodna i chociaz dla siebie warto pisac. Za jeszcze pare lat mozna juz wielu rzeczy nie pamietac. Tak zachecam, zeby nie przestawac:)

    Panowie, wielkie brawa!!!

    Pozdrawiam serdecznie,

    Milla

    ReplyDelete
  20. Tomku, ja tez czytam z ciekawoscia, ale to juz wiesz...;-)
    Pozdrawiam serdecznie :-)
    Ania

    Gratulacje dla autorki blogu

    ReplyDelete

Note: only a member of this blog may post a comment.